zadanie dodatkowe

Za­da­nie

Pro­szę wy­brać i prze­słać zde­fi­nio­wa­ne klu­czo­we po­ję­cia z opusz­czo­nych mo­du­łów (klu­czo­we po­ję­cia po­ja­wia­ją się na koń­cu ma­te­ria­łów teo­re­tycz­nych) – we­dług po­niż­szych wy­tycz­nych. Licz­ba ha­seł do zde­fi­nio­wa­nia – do usta­le­nia z pro­wa­dzą­cym ma­ilo­wo.

 

Wy­tycz­ne

  1. Mogą Pań­stwo ba­zo­wać na wpro­wa­dze­niu teo­re­tycz­nym do od­po­wied­nie­go mo­du­łu (moż­na co nie­co sko­pio­wać i wkle­ić), ale chciał­bym, żeby się­gnę­li Pań­stwo tak­że do in­nych źró­deł (i wy­bra­li z nich war­to­ścio­we spo­strze­że­nia lub przy­kła­dy) lub zro­bi­li coś po swo­je­mu (gdy bę­dzie to moż­li­we). Su­ge­ro­wa­ne źró­dła po­ni­żej.
  2. Za­sad­ni­czy cel po­le­ga na zde­fi­nio­wa­niu po­ję­cia i po­da­nia przy­kła­du lub przy­kła­dów (naj­le­piej in­nych niż po­da­ne we wpro­wa­dze­niu teo­re­tycz­nym). Przy­kła­dy moż­na za­cy­to­wać z ja­kie­goś źró­dła (wte­dy war­to dać przy­pis, któ­ry bę­dzie to sy­gna­li­zo­wał), wy­my­ślić lub za­czerp­nąć z ja­kie­goś fil­mu, ar­ty­ku­łu, ko­mik­su, de­mo­ty­wa­to­ra lub ja­kiejś książ­ki (acz­kol­wiek może nie być ła­two – ta­kie przy­kła­dy ewen­tu­al­nie na­gro­dzę tak­że zu­peł­nie do­dat­ko­wy­mi punk­ta­mi). Cel ogól­niej­szy po­le­ga na stwo­rze­niu słow­ni­ka, któ­ry przy­da się nam na za­ję­ciach (na­szej gru­pie, ale za­pew­ne i ko­lej­nym).
  3. Ha­sła nie mu­szą być dłu­gie, na­to­miast pro­sił­bym, żeby rze­czy­wi­ście wy­ja­śnia­ły te po­ję­cia (pro­szę po­my­śleć, że chcą je Pań­stwo jak naj­le­piej wy­ja­śnić ko­le­gom – np. z pra­cy, ze stu­diów), za­wie­ra­ły przy­kła­dy, były na­pi­sa­ne pro­stym ję­zy­kiem (ale z to­wa­rzy­sze­niem po­waż­nych, pre­cy­zyj­nych de­fi­ni­cji, gdy tyl­ko są do­stęp­ne), żeby były czy­tel­nie zbu­do­wa­ne (ustruk­tu­ry­zo­wa­ne).
  4. Za­da­nie za­sad­ni­czo ma po­zwo­lić uzy­skać do­stęp do te­stów, od­ro­bić nad­pro­gra­mo­we za­le­gło­ści. Jed­nak­że w za­leż­no­ści od „ja­ko­ści” przy­go­to­wa­nych ha­seł, wkła­du wła­sne­go czy wy­sił­ku itp. moż­na uzy­skać za za­da­nie do­dat­ko­we punk­ty spo­za ska­li (do­li­cza­ne do wy­ni­ku koń­co­we­go).
  5. Co do źró­deł. Na koń­cu ma­te­ria­łów znaj­du­ją się su­ge­stie dal­szych lek­tur, poza tym w in­ter­ne­cie jest mnó­stwo in­te­re­su­ją­cych rze­czy, np. w spra­wie im­pli­ka­tur:

http://plato.stanford.edu/entries/implicature/

http://plato.stanford.edu/entries/presupposition/

http://mwitek.univ.szczecin.pl/E&FW_7.pdf

http://www.staff.amu.edu.pl/~murbansk/wp-content/uploads/2012/01/WdL_w12.pdf

 

Su­ge­ro­wa­na bu­do­wa ar­ty­ku­łu ha­sło­we­go:

Obo­wiąz­ko­wo: Ha­sło (na­zwa po­ję­cia)
Obo­wiąz­ko­wo: De­fi­ni­cja pro­sta, taka wła­sny­mi sło­wa­mi, „z pol­skie­go na na­sze„
Obo­wiąz­ko­wo: De­fi­ni­cja tech­nicz­na i pre­cy­zyj­na – o ile jest do­stęp­na, może być po pro­stu za­cy­to­wa­na ze źró­dła (z ew. tłu­ma­cze­niem na pol­ski) z przy­pi­sem
Obo­wiąz­ko­wo: Przy­kła­dy (przede wszyst­kim ty­po­we lub spre­pa­ro­wa­ne, choć mogą być też – do­dat­ko­wo – bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ne, nie­ty­po­we czy śmiesz­ne)

Ewen­tu­al­nie: Źró­dła (np. ma­te­ria­ły dy­dak­tycz­ne ja­kie­goś fi­lo­zo­fa / ję­zy­ko­znaw­cy / na­ukow­ca z USA)
Ewen­tu­al­nie: In­te­re­su­ją­ce lin­ki (co war­to zo­ba­czyć – ar­ty­kuł, ha­sło w ja­kiejś en­cy­klo­pe­dii)
Ewen­tu­al­nie: Przy­kład z ja­kie­goś pro­gra­mu pu­bli­cy­stycz­ne­go, fil­mu fa­bu­lar­ne­go, li­te­ra­tu­ry.
Ewen­tu­al­nie: Jak roz­ma­wiać o… (to taki po­mysł z książ­ki Kah­ne­ma­na Pu­łap­ki my­śle­nia, któ­ry po­ka­zu­je, jak moż­na po­słu­żyć się no­wy­mi po­ję­cia­mi przy ka­wie lub w ko­ry­ta­rzu przy kse­ro­ko­piar­ce).
Ewen­tu­al­nie: Po­ję­cia po­wią­za­ne
Bar­dzo ewen­tu­al­nie: Kon­tro­wer­sje i spor­ne punk­ty
Przy czym pro­szę po­trak­to­wać ele­men­ty „ewen­tu­al­ne” jako waż­ne i spró­bo­wać ująć ich moż­li­wie jak naj­wię­cej.

 

Przy­kład: http://www.criticalthinking.pl/encyclopedia/akt-mowy/

Narcos i Arystoteles

Je­śli oglą­da­li­ście już se­rial „Nar­cos”, to na pew­no zna­cie tę sce­nę (S01E01, nie­ste­ty, nie zna­la­złem pol­skiej wer­sji):

To sce­na, w któ­rej po­zna­je­my Pa­bla Esco­ba­ra — głów­ne­go bo­ha­te­ra dwóch pierw­szych se­zo­nów se­ria­lu. Te kil­ka mi­nut to zna­ko­mi­ta cha­rak­te­ry­sty­ka bo­ha­te­ra i jego po­dej­ścia do za­ła­twia­nia spraw, m.in. pa­da­ją w niej słyn­ne sło­wa: pla­ta o plo­mo, czy­li „sre­bro albo ołów”, ozna­cza­ją­ce wy­bór po­mię­dzy przy­ję­ciem ła­pów­ki lub śmier­cią.

Z punk­tu wi­dze­nia teo­rii kry­tycz­ne­go my­śle­nia, oczy­wi­ście, in­te­re­su­je nas w tej sce­nie stra­te­gia per­swa­zyj­na Esco­ba­ra. Opie­ra się ona na dwóch cał­ko­wi­cie pod­sta­wo­wych chwy­tach ery­stycz­nych: ad cru­me­nam oraz ad ba­cu­lum. Ad cru­me­nam, czy­li ‘(od­wo­ła­nie) do trzo­sa’, to pró­ba prze­kup­stwa. Ad ba­cu­lum, czy­li ‘(od­wo­ła­nie) do kija’, to pró­ba za­stra­sze­nia. Są to chwy­ty zna­ne od za­ra­nia dzie­jów, do­brze opi­sa­ne w li­te­ra­tu­rze przed­mio­tu.

In­te­re­su­ją­ce jest jed­nak ich po­łą­cze­nie. Daje ono pew­ną nową ja­kość: „sre­bro albo ołów” to wy­po­wiedź o struk­tu­rze al­ter­na­ty­wy (dy­cho­to­mii). Na tej struk­tu­rze opar­ty jest inny zna­ny chwyt: fał­szy­wa dy­cho­to­mia (cza­sa­mi zwa­ny tak­że mą­drze „bi­fur­ka­cją”, lub po pro­stu „czarne/białe”) — acz­kol­wiek w wy­pad­ku Esco­ba­ra fał­szy­wość tej dy­cho­to­mii wy­da­je się wąt­pli­wa. Fał­szy­wość dy­cho­to­mii po­le­ga na tym, że zwy­kle ist­nie­je wię­cej moż­li­wo­ści niż dwie, a ich ogra­ni­cza­nie jest zwią­za­ne z uprosz­czo­nym wi­dze­niem rze­czy­wi­sto­ści. Tym­cza­sem zda­nie wy­po­wie­dzia­ne przez bo­ha­te­ra „Nar­cos” nie do­ty­czy abs­trak­cyj­nie po­ję­tych moż­li­wo­ści i nie uprasz­cza wi­zji świa­ta, lecz jest za­po­wie­dzią tego, co się zda­rzy — to zaś za­le­ży od żoł­nie­rzy, zo­stał im dany wy­bór, któ­ry jest jed­nak bar­dzo sil­nie ogra­ni­czo­ny. Mu­szą oni oce­nić, na ile groź­ba jest re­al­na; oce­nić, czy wy­bór sre­bra (mó­wiąc me­ta­fo­rycz­nie) nie bę­dzie bar­dziej uży­tecz­ny (mó­wiąc ogól­nie). I pod­jąć de­cy­zję.

Groź­ba wy­da­je się re­al­na ze wzglę­du na wie­dzę Esco­ba­ra: zna on żoł­nie­rzy z imie­nia i na­zwi­ska, zna ich sta­tus ro­dzin­ny oraz po­trze­by naj­bliż­szych (za­pew­ne zna tak­że miej­sca ich po­by­tu). To wpro­wa­dza do­dat­ko­wy czyn­nik stra­chu („on wie za dużo”, „skąd on to wie” itp.), ale tak­że otwie­ra żoł­nie­rzom furt­kę do sa­mo­uspra­wie­dli­wie­nia: wy­bo­ru sre­bra nie do­ko­nu­ją oni dla sa­mych sie­bie, lecz dla waż­nych osób (mat­ki, żony, cór­ki, ko­chan­ki…).

Z nie­co in­nej per­spek­ty­wy stra­te­gię Esco­ba­ra moż­na okre­ślić wy­wie­ra­niem pre­sji i szan­ta­żem. Prof. Ma­rek To­karz okre­śla je jako na­iw­ne tak­ty­ki ma­ni­pu­la­cyj­ne (Zob. M. To­karz, Ar­gu­men­ta­cja, per­swa­zja ma­ni­pu­la­cja, s. 245–264). Struk­tu­rę szan­ta­żu okre­śla on przez wska­za­nie na­stę­pu­ją­cych ele­men­tów: żą­da­nie — opór — pre­sja — groź­ba — ule­głość — (po­wtó­rze­nie). W wy­da­niu Esco­ba­ra tak­ty­ka ta nie wy­glą­da na­iw­nie, jest zre­ali­zo­wa­na nie­try­wial­nie — zwłasz­cza je­śli cho­dzi o ele­ment po­wtó­rze­nia. Żoł­nie­rze ob­ser­wu­ją, że Esco­bar kie­ru­je swój ko­mu­ni­kat do każ­de­go z nich, po ko­lei, w od­po­wied­nio sper­so­na­li­zo­wa­nej for­mie.

My­ślę, że to in­te­re­su­ją­cy przy­kład, ale pójdź­my da­lej. Dru­gi se­zon „Nar­cos” roz­po­czy­na się ana­lo­gicz­ną sce­ną, w któ­rej Esco­bar sta­je przed za­da­niem prze­ko­na­nia żoł­nie­rzy, by go prze­pu­ści­li. Tym ra­zem sy­tu­acja jest — moim zda­niem — nie­co bar­dziej skom­pli­ko­wa­na: Pa­blo Esco­bar jest w trak­cie uciecz­ki ze swo­je­go domu-wię­­zie­­nia, a żoł­nie­rze otrzy­ma­li wy­raź­ny roz­kaz, żeby go schwy­tać. Sy­tu­acja jest bar­dzo na­pię­ta i wy­da­je się bez­na­dziej­na (S02E01):

Esco­bar nie musi w tej sce­nie ucie­kać się do żad­nych chwy­tów. Wy­star­czą sło­wa: „Nie­ste­ty, nie mogę na to po­zwo­lić, synu. Prze­pra­szam” oraz jego nie­sa­mo­wi­ta pew­ność sie­bie. Jak to wy­ja­śnić? Oczy­wi­ście tym, że jest on wów­czas (ucie­ka­ją­cym z wię­zie­nia, ale jed­nak…) bos­sem kar­te­lu nar­ko­ty­ko­we­go, jed­ną z naj­bo­gat­szych osób na świe­cie, ma­ją­cą pew­ne za­słu­gi dla lo­kal­nej spo­łecz­no­ści i bie­do­ty (mó­wiąc bar­dzo skró­to­wo i ogól­ni­ko­wo). To i wie­le in­nych ele­men­tów skła­da się na etos tej po­sta­ci.

Wy­ja­śnij­my so­bie, czym jest etos. O eto­sie pi­sał już Ary­sto­te­les i to w spo­sób bar­dzo wni­kli­wy. Fi­lo­zof ten wska­zy­wał, że etos jest obok lo­go­su i pa­to­su jed­nym z trzech środ­ków prze­ko­ny­wa­nia:

Środ­ki prze­ko­ny­wa­nia, uzy­ska­ne za po­śred­nic­twem mowy, dzie­lą się na trzy ro­dza­je. Jed­ne z nich za­le­żą od cha­rak­te­ru mów­cy, inne od na­sta­wie­nia, w ja­kie wpra­wia się słu­cha­cza, inne jesz­cze od sa­mej mowy ze wzglę­du na rze­czy­wi­ste lub po­zor­ne do­wo­dze­nie. Prze­ko­na­nie dzię­ki cha­rak­te­ro­wi mów­cy ro­dzi się wów­czas, gdy mowa wy­po­wia­da­na jest w spo­sób, któ­ry czy­ni mów­cę wia­ry­god­nym. Je­ste­śmy bo­wiem na ogół skłon­ni ła­twiej i szyb­ciej uwie­rzyć we wszyst­kim lu­dziom uczci­wym, a zwłasz­cza w spra­wach nie­ja­snych i spor­nych. Prze­ko­na­nie to win­no jed­nak wy­ra­stać nie z po­sia­da­nej uprzed­nio opi­nii na te­mat mów­cy, lecz z jego mowy. Nie­praw­dą jest przy tym — co twier­dzą au­to­rzy pod­ręcz­ni­ków wy­mo­wy — że szla­chet­ność mó­wią­ce­go nie ma żad­ne­go wpły­wu na siłę prze­ko­ny­wa­nia. Wprost prze­ciw­nie — moż­na po­wie­dzieć — cha­rak­ter mów­cy daje naj­więk­szą wia­ry­god­ność [jego ar­gu­men­tom].
Wia­ry­god­ność uza­leż­nio­ną od na­sta­wie­nia słu­cha­czy osią­ga się wów­czas, gdy mowa po­wo­du­je ich wzru­sze­nie. Inne prze­cież wy­da­je­my orze­cze­nia, gdy je­ste­śmy za­smu­ce­ni, niż kie­dy się cie­szy­my, inne — na­sta­wie­ni przy­jaź­nie niż uspo­so­bie­ni wro­go. Są to, jak mó­wi­łem, je­dy­ne rze­czy, któ­ry­mi zaj­mu­ją się współ­cze­śni au­to­rzy pod­ręcz­ni­ków re­to­ry­ki. Wy­ja­śni­my je bli­żej, gdy bę­dzie­my ana­li­zo­wa­li afek­ty. Prze­ko­na­nie przez samą mowę osią­gnie­my wów­czas, kie­dy udo­wod­ni­my praw­dę lub po­zór na pod­sta­wie wia­ry­god­nych dla każ­dej rze­czy prze­sła­nek.
Sko­ro spo­so­by prze­ko­ny­wa­nia za­le­żą od wy­mie­nio­nych trzech czyn­ni­ków, sta­je się ja­sne, że ten po­tra­fi się nimi po­słu­gi­wać, kto jest zdol­ny do lo­gicz­ne­go wnio­sko­wa­nia oraz do ana­li­zy ludz­kich cha­rak­te­rów, cnót i, po trze­cie, do­zna­wa­nych uczuć, tj. do okre­śle­nia, czym jest każ­de uczu­cie, ja­kie ma wła­ści­wo­ści, skąd i w jaki spo­sób się ro­dzi.
Ary­sto­te­les, Re­to­ry­ka, 1356a, tłum. H. Pod­biel­ski.

Gdy od­wo­łu­je­my się do ro­zu­mu i w ar­gu­men­ta­cji przed­sta­wia­my do­wo­dy, tj. uza­sad­nie­nie, że dane prze­ko­na­nie jest praw­dzi­we, to od­wo­łu­je­my się do lo­go­su i ar­gu­men­tu­je­my w spo­sób me­ry­to­rycz­ny (każ­dy inny spo­sób na­le­ży po­trak­to­wać jako po­za­me­ry­to­rycz­ny). Gdy w ar­gu­men­ta­cji sta­ra­my się wy­wo­łać pe­wien stan emo­cjo­nal­ny czy od­po­wied­ni na­strój, to od­wo­łu­je­my się do pa­to­su. Mogą to być emo­cje po­zy­tyw­ne lub ne­ga­tyw­ne, a wy­wo­łać je moż­na np. przez od­po­wied­nio do­sto­so­wa­ny opis (np. dra­stycz­ny), ale tak­że przez wska­za­nie (obie­ca­nie) ko­rzy­ści lub strat (za­stra­sze­nie). Na płasz­czyź­nie pa­to­su od­wo­łu­je­my się nie do ro­zu­mu, lecz emo­cji oraz pra­gnień.

Na­to­miast zgod­nie z płasz­czy­zną eto­su w ar­gu­men­ta­cji waż­na (a nie­kie­dy de­cy­du­ją­ca) jest oso­ba prze­ma­wia­ją­ca i jej cha­rak­ter. Ary­sto­te­les okre­śla etos tak­że jako po­sta­wę etycz­ną, po­sta­wę, jaką oka­zu­je mów­ca, lub na­sta­wie­nie mów­cy. Dziś być może le­piej po­wie­dzieć: ogól­ny wi­ze­ru­nek, czy­li to, jak mów­ca jest po­strze­ga­ny (ale pod­kreśl­my, że by­ło­by to pew­ne odej­ście od idei sa­me­go Ary­sto­te­le­sa), zwłasz­cza: kon­kret­nie w chwi­li wy­gła­sza­nia mowy. Jesz­cze ina­czej mo­gli­by­śmy po­wie­dzieć, że etos okre­śla, czy mów­ca jest trak­to­wa­ny jako au­to­ry­tet, ktoś wia­ry­god­ny i rze­tel­ny, ob­da­rzo­ny mocą, moż­li­wo­ścia­mi i upraw­nie­nia­mi do pod­ję­cia dzia­ła­nia.

Czy prze­stęp­cy mogą mieć swój etos? Oczy­wi­ście, je­śli uzna­my, że etos to rze­tel­ność, praw­do­mów­ność i wia­ry­god­ność, to spra­wa się kom­pli­ku­je. My­ślę, że war­to to po­ję­cie ująć (roz­sze­rzyć), by dało się mó­wić o eto­sie re­la­tyw­nie do pew­nej gru­py. Esco­bar dla wie­lu Ko­lum­bij­czy­ków był bo­ha­te­rem, choć dla wła­dzy był prze­stęp­cą.

Wróć­my do se­ria­lu „Nar­cos”. Dwie przy­wo­ła­ne sce­ny, któ­re otwie­ra­ją ko­lej­ne dwa se­zo­ny, ilu­stru­ją w nie­spo­ty­ka­ny spo­sób prze­mia­nę głów­ne­go bo­ha­te­ra (wy­ra­zy uzna­nia dla sce­na­rzy­stów za nie­sa­mo­wi­tą pa­ra­le­lę). Nie­sa­mo­wi­to­ści tym sce­nom do­da­je spoj­rze­nie na nie z punk­tu wi­dze­nia przed­sta­wio­ne­go za Ary­sto­te­le­sem. Pierw­sza ze scen po­ka­zu­je Esco­ba­ra jako ar­gu­men­tu­ją­ce­go na płasz­czyź­nie pa­to­su — w spo­sób bar­dzo spraw­ny i prze­ni­kli­wy do­bie­ra on środ­ki per­swa­zji, wie, że nie po­wi­nien roz­gry­wać tej par­tii na grun­cie lo­go­su. Dru­ga po­ka­zu­je, że może on obyć się już na­wet bez pa­to­su. Jego etos, sta­tus, au­to­ry­tet, są tak sil­ne, że nie musi uza­sad­niać (wo­bec nie­któ­rych!) swo­ich prze­ko­nań i czy­nów. Na­zwa­nie żoł­nie­rza „sy­nem” chy­ba naj­peł­niej okre­śla re­la­cję, jaka mię­dzy nimi za­cho­dzi: jest ona nie­rów­no­rzęd­na, to Esco­bar stoi wy­żej, on ma wła­dzę. Ale okre­śle­nie to wska­zu­je tak­że, że Esco­bar jest opie­ku­nem, aresz­to­wa­nie go zaś by­ło­by ak­tem nie­wdzięcz­no­ści.

Sce­ny te uświa­da­mia­ją, jak ogrom­ną siłę może mieć etos (do­bre imię, wi­ze­ru­nek, au­to­ry­tet) — i że war­to o nie­go dbać i o nim pa­mię­tać. Ary­sto­te­les był zwo­len­ni­kiem ar­gu­men­ta­cji me­ry­to­rycz­nej, jed­nak­że miał świa­do­mość, że to wła­śnie etos jest naj­sil­niej­szym czyn­ni­kiem per­swa­zyj­nym. Etos to nie tyl­ko au­to­ry­tet mów­cy, po­nie­waż etos re­ali­zu­je się w mo­wie — na nic au­to­ry­tet mów­cy, je­śli da się po­nieść emo­cjom i da im upust, je­śli nie oka­że sza­cun­ku swo­je­mu roz­mów­cy lub au­dy­to­rium — np. po­przez do­bór słów lub za­cho­wa­nie.

Je­śli za­cznie­my szu­kać wo­kół nas osób o sil­nym eto­sie, to praw­do­po­dob­nie cze­ka nas duże roz­cza­ro­wa­nie. Tym, jak nie­wie­le ich znaj­dzie­my, i tym, jak dużo do­strze­że­my prób ma­ją­cych na celu ich zdys­kre­dy­to­wa­nie, je­śli tyl­ko na­ra­żą się ja­kiejś opcji po­li­tycz­nej, re­dak­cji, gru­pie spo­łecz­nej itp. Ce­lo­wo nie wska­zu­ję osób z na­zwi­ska, bo spra­wa do­ty­czy różnych/wszystkich stron (ba­ry­ka­dy?). Tą kon­sta­ta­cją za­koń­czę, ale ciąg dal­szy na­stą­pi.

Przyjaciele i krytyczne myślenie: sztuka argumentacji

W „Przy­ja­cio­łach” znaj­dzie­my wie­le scen, w któ­rych ktoś pró­bu­je ko­goś do cze­goś prze­ko­nać. Za­zwy­czaj ar­gu­men­ty te mają war­tość z punk­tu wi­dze­nia re­to­ry­ki czy ery­sty­ki, ale nie­ko­niecz­nie z per­spek­ty­wy lo­gi­ki. Krót­ko mó­wiąc, gdy ktoś pró­bu­je prze­ko­nać ko­goś do wia­ry w prze­ko­na­nie P lub do pod­ję­cia de­cy­zji D, to nie sta­ra się o po­da­nie obiek­tyw­nych, praw­dzi­wych ra­cji, lecz sto­su­je roz­ma­ite środ­ki re­­to­­ry­cz­no-per­­swa­­zy­j­ne, by ów efekt uzy­skać. Czę­sto są to środ­ki bar­dzo efek­tow­ne i za­baw­ne — se­rial ko­me­dio­wy rzą­dzi się prze­cież swo­imi pra­wa­mi. My­ślę, że adep­tów my­śle­nia kry­tycz­ne­go po­win­no to skło­nić do re­flek­sji, że nie za­wsze do­bre ar­gu­men­ty mogą być prze­ko­nu­ją­ce czy efek­tyw­ne, na­to­miast prze­ko­nu­ją­ce mogą oka­zać się ar­gu­men­ty sła­be: wą­tłe me­ry­to­rycz­nie czy lo­gicz­nie. Niby zna­na rzecz, ale za­wsze war­ta pod­ję­cia na nowo.

Kla­sycz­ny przy­kład argumentów/chwytów ery­stycz­nych znaj­du­je­my w hi­sto­rii woj­ny tro­jań­skiej. Bo­gi­ni Eris wy­wo­ła­ła spór mię­dzy trze­ma bo­gi­nia­mi, rzu­ca­jąc zło­te jabł­ko z na­pi­sem „Dla naj­pięk­niej­szej”. Spór miał roz­strzy­gnąć Pa­rys, jed­nak­że każ­da z trzech bo­giń: Afro­dy­ta, Ate­na i Hera, sta­ra­ła się na­kło­nić Pa­ry­sa, by wy­brał wła­śnie ją. Afro­dy­ta obie­ca­ła mu za żonę He­le­nę, Ate­na — mą­drość, a Hera — wła­dzę. W tym wy­pad­ku prze­kup­stwo sta­no­wi ar­gu­ment za tym, aby uznać jed­ną z bo­giń za naj­pięk­niej­szą. Za­uważ­my, że nie jest to ar­gu­ment me­ry­to­rycz­ny: „Po­wi­nie­neś być przekonany/uznać, że je­stem naj­pięk­niej­sza, po­nie­waż otrzy­masz to a to” nie ma nic wspól­ne­go z kry­te­ria­mi by­cia pięk­nym. Ta­kie kry­te­ria mo­gły­by na przy­kład do­ty­czyć pro­por­cji fi­gu­ry, nie­ska­zi­tel­nej cery czy ogól­nej gra­cji. Ar­gu­ment me­ry­to­rycz­ny mógł­by wy­glą­dać tak: „Po­wi­nie­neś uznać, że je­stem naj­pięk­niej­sza, po­nie­waż mam naj­do­sko­nal­sze pro­por­cje cia­ła”. Żad­na z bo­giń nie od­wo­łu­je się do kry­te­riów pięk­na. Wy­ko­rzy­stu­ją ar­gu­men­ta­cję ery­stycz­ną, nie zaś me­ry­to­rycz­ną. Każ­dej z nich na­le­ży na wy­gra­nej, a nie na praw­dzie.

***

A jak to wy­glą­da w „Przy­ja­cio­łach”? In­te­re­su­ją­cą prób­kę przy­kła­dów ilu­stru­ją­cych po­wyż­szy pro­blem od­naj­du­je­my już w trze­cim od­cin­ku se­ria­lu (S01E03). Joey przy­go­to­wu­je się do roli, któ­ra wy­ma­ga od nie­go umie­jęt­no­ści pa­le­nia pa­pie­ro­sów. Joey ni­gdy nie pa­lił, więc nie za bar­dzo so­bie ra­dzi z tym za­da­niem. Z po­mo­cą przy­cho­dzi Chan­dler, któ­ry po­ka­zu­je Jo­ey­emu, jak się pali, a tym sa­mym po­wo­du­je u sie­bie… na­wrót na­ło­gu ni­ko­ty­no­we­go. Resz­ta przy­ja­ciół jest tym sta­nem po­iry­to­wa­na i pró­bu­ją prze­ko­nać Chan­dle­ra, by rzu­cił pa­le­nie. W jed­nej ze scen, gdy Chan­dler pró­bu­je za­pa­lić pa­pie­ro­sa, re­agu­ją obu­rze­niem. Jed­nak Chan­dler wy­cho­dzi z sy­tu­acji obron­ną ręką:

Ar­gu­ment Chan­dle­ra jest na­stę­pu­ją­cy: „Mam wadę. Wszy­scy je mamy (na­stę­pu­je wy­li­cze­nie). Ja sza­nu­ję wa­sze wady, więc wy po­win­ni­ście sza­no­wać moją”.

Rzecz ja­sna, nie jest to ar­gu­ment, któ­re­mu nie moż­na nic za­rzu­cić od stro­ny lo­gicz­nej, jed­nak­że oka­zu­je się on sku­tecz­ny. Za­uważ­my kil­ka rze­czy:

  • bar­dzo wąt­pli­we jest, czy pa­le­nie Chan­dle­ra na­le­ży uznać je­dy­nie za wadę. Jed­nak­że taka kwa­li­fi­ka­cja jest a) pro­por­cjo­nal­na do za­rzu­tów resz­ty przy­ja­ciół, b) przy oka­zji umniej­sza ran­gę przy­pa­dło­ści Chan­dle­ra. Jest pro­por­cjo­nal­na, po­nie­waż gru­pa przy­ja­ciół obu­rza się na Chan­dle­ra w sty­lu: prze­stań, to obrzy­dli­we, iry­tu­ją­ce, prze­szka­dza nam. Ra­chel stwier­dza: „To gor­sze niż kciuk (któ­ry Pho­ebe zna­la­zła w pusz­cze na­po­ju ga­zo­wa­ne­go)”. Zwróć­my uwa­gę, że ar­gu­ment ten miał­by więk­szą war­tość, np. gdy­by któ­raś z sie­dzą­cych ko­biet była w cią­ży lub ktoś był uczu­lo­ny na dym pa­pie­ro­so­wy. Tak jed­nak nie jest.
    Chan­dler sto­su­je za­tem stra­te­gię po­dob­ne­go ka­li­bru. Po pierw­sze obu­rza się: to nie­spra­wie­dli­we. Na­stęp­nie wy­ko­rzy­stu­je chwyt tzw. „bel­ki w oku”: wy też ro­bi­cie rze­czy, któ­re są iry­tu­ją­ce — ma­cie wady — ale ja je ak­cep­tu­ję. Oka­zu­je się jed­nak, że gru­pa re­agu­je na swo­je wady w róż­ny spo­sób — Joey uzna­je gry­zie­nie wło­sów przez Pho­ebe za bar­dzo iry­tu­ją­ce, Ross — za uro­cze.
    Jed­nak­że po­wie­dze­nie, że pa­le­nie to wada, jest okre­śle­niem eu­fe­mi­stycz­nym, po­mi­ja w szcze­gól­no­ści skut­ki zdro­wot­ne czy kwe­stie fi­nan­so­we zwią­za­ne z na­ło­giem — od któ­rych wol­ne są prze­cież wady in­nych przy­ja­ciół wy­mie­nio­ne przez Chan­dle­ra.
  • nikt nie wska­zu­je na luki w ar­gu­men­ta­cji Chan­dle­ra: nikt nie pod­wa­ża uzna­nia pa­le­nia za wadę, nikt nie pod­wa­ża pra­wa Chan­dle­ra do tego, by jego wada była sza­no­wa­na przez in­nych (swo­ją dro­gą może nie bez zna­cze­nia jest to, że rzecz dzie­je się w USA ;)). Ktoś z przy­ja­ciół mógł­by stwier­dzić, że gru­pa ak­cep­tu­je inne wady Chan­dle­ra (daj­my na to dziw­ne po­czu­cie hu­mo­ru), a to­le­ran­cja nie po­win­na obej­mo­wać pa­le­nia — jako wady/przypadłości szcze­gól­nie iry­tu­ją­cej.
  • tak czy siak: Chan­dler osią­gnął swój cel — gru­pa za­czę­ła się kłó­cić mię­dzy sobą, a on mógł spo­koj­nie so­bie za­pa­lić. Kłót­nia przy­ja­ciół po­ka­zu­je, że Chan­dler pod­rzu­cił przy oka­zji te­mat za­stęp­czy. Kwe­stią już nie jest to, że Chan­dler nie po­wi­nien pa­lić, lecz to, ja­kie kto ma wady i jak bar­dzo są iry­tu­ją­ce. Wy­da­je się, że Chan­dler sub­tel­nie zmie­nił te­mat, pod­rzu­cił — być może nie­in­ten­cjo­nal­nie — tzw. wę­dzo­ne­go śle­dzia (red her­ring).

Ar­gu­men­ty zdro­wot­ne, czy­li nie­co bar­dziej me­ry­to­rycz­ne i zu­peł­nie na­tu­ral­ne, gdy rzecz do­ty­czy pa­le­nia pa­pie­ro­sów, po­ja­wia­ją się w póź­niej­szej sce­nie. Chan­dler stwier­dza jed­nak, że ma do­syć dys­ku­sji o raku, ro­ze­dmie czy cho­ro­bach ser­ca — upie­ra się, że pa­le­nie jest su­per… i wszy­scy o tym wie­dzą. Ja z ko­lei my­ślę, że wszy­scy wie­my, jak trud­no jest prze­ko­nać (sku­tecz­nie) ko­goś do tego, by prze­stał pa­lić. Na­pi­sy czy dra­stycz­ne zdję­cia na pacz­kach pa­pie­ro­sów nie mają wiel­kiej mocy per­swa­zyj­nej, oso­by pa­lą­ce sto­su­ją sze­reg wy­bie­gów po­zwa­la­ją­cych im na uspo­ko­je­nie swo­je­go su­mie­nia (i wy­ci­sze­nie dy­so­nan­su po­znaw­cze­go): ra­cjo­na­li­za­cję, szu­ka­nie ko­zła ofiar­ne­go, prze­for­mu­ło­wa­nie zna­cze­nia, iden­ty­fi­ka­cję z gru­pą, wy­pie­ra­nie… Tym­cza­sem Chan­dle­ro­wi po­zwa­la w oma­wia­nym od­cin­ku wyjść z na­ło­gu jed­na roz­mo­wa te­le­fo­nicz­na!

Nie­ste­ty, nie mogę po­dać od­no­śni­ka do tej sce­ny, po­nie­waż nie je­stem w sta­nie zna­leźć jej w in­ter­ne­cie. Po­dam za­tem kil­ka szcze­gó­łów. Roz­mo­wa to­czy się mię­dzy Chan­dle­rem a Ala­nem — no­wym chło­pa­kiem Mo­ni­ki — któ­re­go cała pacz­ka bar­dzo po­lu­bi­ła, któ­re­go bar­dzo sza­nu­ją itp.

Alan dzwo­ni do Chan­dle­ra. W sce­nie z tą roz­mo­wą te­le­fo­nicz­ną nie sły­szy­my, co mówi Alan, sły­szy­my je­dy­nie, co mówi Chan­dler: „Fakt… Nikt mi do­tąd tego tak nie wy­ło­żył…”. Roz­mo­wa trwa do­słow­nie kil­ka se­kund. Sce­na po­my­śla­na bar­dzo spryt­nie, nie­praw­daż? Co mo­gło za­dzia­łać na Chan­dle­ra? Oczy­wi­ście, trud­no po­wie­dzieć. Bo­ha­ter cze­muś przy­ta­ku­je i stwier­dza, że to, co usły­szał, jest dla nie­go ja­kąś no­wo­ścią. Być może Alan wie­dział, co na­le­ży po­ru­szyć, by prze­ko­nać Chan­dle­ra. Być może po­dzia­łał sam au­to­ry­tet Ala­na — nie­za­leż­nie od tego, co zo­sta­ło po­wie­dzia­ne. Może były to pro­ste zda­nia lub wręcz tru­izmy: „Nie po­wi­nie­neś pa­lić. Po­wi­nie­neś być sil­niej­szy niż twój na­łóg” — ale wy­po­wie­dzia­ne przez od­po­wied­nią oso­bę prze­ko­na­ły Chan­dle­ra. W każ­dym ra­zie Chan­dler prze­sta­je pa­lić i do­pie­ro w któ­rymś z ko­lej­nych se­zo­nów na­łóg wra­ca… wów­czas po­ma­ga do­pie­ro ka­se­ta z prze­ka­zem ba­zu­ją­cym na hip­no­zie… kie­ro­wa­nym do ko­biet. Ale to już ma­te­riał na inną opo­wieść.

***

Dru­gi in­te­re­su­ją­cy przy­kład spo­ru z „Przy­ja­ciół” to dys­ku­sja mię­dzy Ros­sem a Pho­ebe na te­mat war­to­ści teo­rii ewo­lu­cji. Ross jako dok­tor pa­le­on­to­lo­gii jest obroń­cą tej teo­rii przed za­rzu­ta­mi wy­su­wa­ny­mi przez Pho­ebe — na­uko­wą dy­le­tant­kę, któ­ra wie­lo­krot­nie da­wa­ła wy­raz swo­im dzi­wacz­nym prze­ko­na­niom, prze­są­dom, za­in­te­re­so­wa­niom zja­wi­ska­mi pa­ra­nor­mal­ny­mi itp. Ross by­naj­mniej wca­le nie ma ła­twe­go za­da­nia, a Pho­ebe by­naj­mniej nie w każ­dym mo­men­cie ple­cie trzy po trzy (S02E03).

 

Rzecz za­czy­na się od nie­co oszo­ło­miar­skie­go stwier­dze­nia Pho­ebe, że… jest wie­le rze­czy, w któ­re nie wie­rzy, ale nie zna­czy, że nie ist­nie­ją (co ma chy­ba prze­ko­nać przy­ja­ciół, że mogą nie wie­rzyć w aury, ale to nie wy­klu­cza, że moż­na je od­czu­wać i że na­wo­ły­wa­nie zmar­łych — by szli do świa­tła — ma ja­kiś sens). Teo­ria ewo­lu­cji po­ja­wia się w nie­zbyt za­cnym to­wa­rzy­stwie krę­gów w zbo­żu i trój­ką­ta ber­mudz­kie­go. Na py­ta­nie Ros­sa, dla­cze­go nie wie­rzy w ewo­lu­cję, bo­ha­ter­ka od­po­wia­da zbit­ką ro­dem ze słow­ni­ka ko­mu­na­łów Flau­ber­ta: „mał­py, Dar­win, sym­pa­tycz­na hi­sto­ria, ale zbyt pro­sta”. Ross pro­po­nu­je swo­je ro­zu­mie­nie ewo­lu­cji: wy­kształ­ce­nie się każ­dej for­my ży­cia z or­ga­ni­zmów jed­no­ko­mór­ko­wych w pro­ce­sie trwa­ją­cym wie­le mi­lio­nów lat. Od­po­wiedź Pho­ebe zdra­dza lek­ce­wa­że­nie: „nie ku­pu­ję tego”. Ross tym­cza­sem roz­pę­dza się i stwier­dza, że ewo­lu­cja jest na­uko­wym fak­tem… po­dob­nie jak po­wie­trze czy gra­wi­ta­cja. Pho­ebe nie wie­rzy jed­nak i w gra­wi­ta­cję — czu­je się ra­czej od­py­cha­na, niż przy­cią­ga­na.

Za­dzi­wia­ją­ce są dwie rze­czy (acz­kol­wiek być może nie­do­strze­gal­ne przy pierw­szym oglą­da­niu tej sce­ny): non­sza­lan­cja Pho­ebe, któ­ra je­śli tyl­ko się nie zgry­wa, to spra­wia wra­że­nie kre­tyn­ki; za­cie­trze­wie­nie Ros­sa, któ­ry na­da­je teo­rii ewo­lu­cji ran­gę nie hi­po­te­zy na­uko­wej, lecz czy­ste­go fak­tu. O ile w wy­pad­ku Pho­ebe mo­że­my po­dej­rze­wać, że tyl­ko przyj­mu­je pew­ną iro­nicz­ną po­sta­wę, to je­śli tyl­ko za­sta­no­wi­my się nad tym, co mówi Ross — skąd­inąd na­uko­wiec — po­win­ni­śmy być na­praw­dę za­alar­mo­wa­ni — jego cał­ko­wi­tą pew­no­ścią, nie­do­pusz­cza­ją­cą cie­nia wąt­pli­wo­ści.

Ross sta­wia so­bie za punkt ho­no­ru prze­ko­na­nie Pho­ebe do teo­rii ewo­lu­cji. Przy­wo­łu­je do­wód — ska­mie­li­ny od­naj­dy­wa­ne na ca­łym świe­cie. Stwier­dza, że gdy na nie pa­trzy­my do­słow­nie mo­że­my zo­ba­czyć, jak ga­tun­ki ewo­lu­owa­ły w cza­sie. Pho­ebe wy­zna­je, że o tym nie wie­dzia­ła, na­wet spra­wia wra­że­nie prze­ko­na­nej, ale wów­czas mówi coś, co nor­mal­nie uzna­li­by­śmy za wia­rę w teo­rię spi­sko­wą: „praw­dzi­wą kwe­stią jest, kto umie­ścił wszyst­kie te ska­mie­li­ny i po co”. Mo­że­my in­ter­pre­to­wać tę wy­po­wiedź jako wy­su­nię­tą se­rio, zgry­wa­nie się w psy­cho­lo­gicz­nej grze z Ros­sem — ale mo­że­my też wi­dzieć w tym dą­że­nie do usta­le­nia sta­tu­su teo­rii ewo­lu­cji. Ross nie stwier­dza już, że ewo­lu­cja jest fak­tem, lecz przed­sta­wia do­wo­dy, któ­re mają ją po­twier­dzać — wi­dać pe­wien pro­gres, ale to jesz­cze nie jest dla Pho­ebe etap sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy, wia­ry­god­ny.

Jako ko­lej­ny do­wód ma po­słu­żyć prze­ciw­staw­ny kciuk. Ross pyta Pho­ebe, jak moż­na wy­ja­śnić ich ist­nie­nie. Phe­obe od­po­wia­da, że może ko­smi­ci po­trze­bo­wa­li ich do ste­ro­wa­nia po­jaz­da­mi. Nie ta­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wał pa­le­on­to­log. Zwróć­my uwa­gę, że w tym mo­men­cie Ross zwra­ca uwa­gę na waż­ną ce­chę teo­rii ewo­lu­cji, mia­no­wi­cie: jej moc wy­ja­śnia­ją­cą. O ile ska­mie­li­ny mają świad­czyć o jej praw­dzi­wo­ści, o tyle prze­ciw­staw­ny kciuk to przed­miot wy­ja­śnie­nia. Pho­ebe ofe­ru­je jed­nak hi­po­te­zę al­ter­na­tyw­ną: być może je­ste­śmy przod­ka­mi nie małp (czy też pre­cy­zyj­niej: nie mamy z mał­pa­mi wspól­ne­go przod­ka), lecz ko­smi­tów. Do tej kwe­stii jesz­cze wró­ci­my.

Pho­ebe wska­zu­je po­nad­to, że być może tym, co na­le­ży wy­ja­śnić, jest ob­se­sja Ros­sa, aby każ­dy się z nim zga­dzał. To chy­ba może świad­czyć o tym, że sprze­ci­wia mu się z czy­stej prze­ko­ry…

W ko­lej­nej sce­nie Pho­ebe wprost stwier­dza, że nie ne­gu­je ewo­lu­cji, ale pró­bu­je po­wie­dzieć, że to tyl­ko jed­na z moż­li­wo­ści. Ross brnie w za­par­te, stwier­dza­jąc, że jest to moż­li­wość je­dy­na. Pho­ebe wy­su­wa w koń­cu do­syć ty­po­wy ar­gu­ment po­ja­wia­ją­cy się w spo­rach o moż­li­wość błę­du w ba­da­niach na­uko­wych, mia­no­wi­cie: fakt, że kie­dyś na­ukow­cy wie­rzy­li, iż Zie­mia jest pła­ska, oraz że nie­któ­re prze­ko­na­nia i teo­rie na­uko­we z cza­sem zre­wi­do­wa­no lub od­rzu­co­no, jak w wy­pad­ku bu­do­wy ato­mu. Na tej pod­sta­wie — sto­su­jąc stra­te­gię eg­za­mi­na­to­ra, po­le­ga­ją­cą na za­da­wa­niu se­rii py­tań — przy­pie­ra Ros­sa do muru i uzy­sku­je od nie­go przy­zna­nie się, że „ist­nie­je mała moż­li­wość, by teo­ria ewo­lu­cji była fał­szy­wa”. To wy­zna­nie Pho­ebe uzna­je za wy­par­cie się Ros­sa jego sys­te­mu prze­ko­nań — pyta go, jak bę­dzie mógł pójść na­za­jutrz do pra­cy, jak bę­dzie mógł spoj­rzeć w twarz so­bie i in­nym na­ukow­com.

Po tym upo­ko­rze­niu Ros­sa sta­je się w koń­cu oczy­wi­ste, że dla Pho­ebe była to tyl­ko gra.

Z tej wy­mia­ny mo­że­my wy­cią­gnąć kil­ka do­syć waż­nych nauk:

  1. Trud­no po­le­mi­zo­wać z iro­ni­stą.
  2. Na­wet ktoś bę­dą­cy igno­ran­tem może mieć do po­wie­dze­nia coś in­te­re­su­ją­ce­go i war­to­ścio­we­go.
  3. Hi­po­te­zy na­uko­we są je­dy­nie hi­po­te­za­mi, ale aż teo­ria­mi. Tzn. mają dużą war­tość eks­pla­na­cyj­ną i pre­dyk­cyj­ną, choć nie są bez­wa­run­ko­wo praw­dzi­we. Teo­rie na­uko­we — jako wy­ja­śnie­nia za­ob­ser­wo­wa­nych fak­tów — są za­wod­ne, tzn. mogą oka­zać się fał­szy­we, wów­czas na­le­ży je zre­wi­do­wać, tzn. do­pra­co­wać szcze­gó­ły, lub od­rzu­cić.
  4. Za­daj­my so­bie py­ta­nie, czy po­tra­fi­my uza­sad­nić, że teo­ria ewo­lu­cji jest lep­szym wy­ja­śnie­niem niż hi­po­te­za po­za­ziem­skie­go po­cho­dze­nia czło­wie­ka? Otóż ist­nie­ją kry­te­ria po­zwa­la­ją­ce na okre­śla­nie, któ­ra z kon­ku­ren­cyj­nych hi­po­tez jest lep­sza (choć nie prze­są­dza to jej praw­dzi­wo­ści). Hi­po­te­za po­win­na być peł­na (obej­mo­wać wszyst­kie zja­wi­ska wy­ma­ga­ją­ce wy­ja­śnie­nia), głę­bo­ka (nie pro­wa­dzi do hi­po­tez bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych), sil­na (moż­na ją za­sto­so­wać do wy­ja­śnie­nia in­nych przy­pad­ków), fal­sy­fi­ko­wal­na (moż­na za­pro­po­no­wać eks­pe­ry­ment, któ­ry był­by w sta­nie oba­lić teo­rię), skrom­na (nie po­win­na obej­mo­wać wię­cej, niż po­trze­ba do wy­ja­śnie­nia da­ne­go zja­wi­ska), pro­sta (nie po­win­na bez po­trze­by wpro­wa­dzać no­wych ro­dza­jów by­tów) i kon­ser­wa­tyw­na (zgod­na z na­szy­mi in­ny­mi do­brze ugrun­to­wa­ny­mi prze­ko­na­nia­mi). Tzn. hi­po­te­zę peł­niej­szą uzna­my lep­szą niż mniej peł­ną itd. Teo­ria ewo­lu­cji wy­da­je się m.in peł­niej­sza, sil­niej­sza, prost­sza i bar­dziej kon­ser­wa­tyw­na niż hi­po­te­za po­cho­dze­nia po­za­ziem­skie­go. Przy­naj­mniej na ra­zie. 😉
***

Praw­dzi­wą pe­reł­kę sta­no­wi jed­nak jesz­cze inna sce­na (S06E22). To sce­na, w któ­rej Ross musi zmie­rzyć się z oj­cem swo­jej dziew­czy­ny (tro­chę po­dob­nie jak z oj­cem Ra­chel). Tym ra­zem Ross spo­ty­ka się z Eli­za­beth, swo­ją stu­dent­ką. Jed­nak­że jej oj­ciec Paul Ste­vens — po­stać gra­na przez Bruce’a Wil­li­sa — jest bar­dzo nie­chęt­ny ich związ­ko­wi. Pan Ste­vens z ko­lei spo­ty­ka się z Ra­chel, któ­ra przy oka­zji sta­ra się ocie­plić wi­ze­ru­nek Ros­sa. Wy­obra­że­nie o tym, jak na­pię­ta jest sy­tu­acja, daje po­niż­szy frag­ment:

To jed­nak jesz­cze nie ko­niec in­try­gi. Pan Ste­vens w pew­nym mo­men­cie sta­wia Ros­so­wi ul­ti­ma­tum: je­śli ten nie za­koń­czy zna­jo­mo­ści z Eli­za­beth, to o wszyst­kim do­wie się uczel­nia. A wów­czas Ross stra­ci pra­cę. Ross mimo to spo­ty­ka się Eli­za­beth i wy­jeż­dża z nią do dom­ku let­ni­sko­we­go jej ojca (domu po bab­ci). W tym sa­mym cza­sie do tego dom­ku przy­by­wa Pan Ste­vens z Ra­chel. Ross jest w ta­ra­pa­tach… I w tym mo­men­cie dzie­je się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go:

Ross wy­da­je się już cał­ko­wi­cie prze­gra­ny (acz­kol­wiek przy­naj­mniej wpadł jesz­cze na ja­kiś ostat­ni po­mysł: „I wła­śnie dla­te­go nie mo­że­my ze sobą cho­dzić”, zda­rza­ło mu się w po­dob­nych sy­tu­acjach za­nie­mó­wić). Jed­nak­że, gdy wy­raź­nie nie ma już nic do stra­ce­nia, po­dej­mu­je wal­kę ery­stycz­ną. Po pierw­sze, daje do zro­zu­mie­nia, że jest mu wszyst­ko jed­no („Rób, co chcesz”). Po dru­gie, od­wo­łu­je się do po­do­bień­stwa: „Ja tak­że je­stem schlud­nym fa­ce­tem”, wy­ko­rzy­stu­jąc kod zro­zu­mia­ły tyl­ko dla Pau­la. To wy­raź­ny sy­gnał, że Ross wie o czymś, o czym inni po­win­ni nie wie­dzieć. Po­twier­dza to ko­lej­nym cy­ta­tem, od­tań­cze­niem cho­re­ogra­fii Pau­la i wy­da­niem okrzy­ku…

Krót­ko mó­wiąc: Ross sto­su­je do­syć pod­sta­wo­wą i (na ogół) na­iw­ną tech­ni­kę ma­ni­pu­la­cyj­ną, jaką jest szan­taż. Przy czym war­to za­uwa­żyć, że jest to szan­taż za­ko­mu­ni­ko­wa­ny w bar­dzo sub­tel­ny spo­sób, po­le­ga­ją­cy na da­niu dru­giej stro­nie do zro­zu­mie­nia, o czym się wie (w tym wy­pad­ku: o kom­pro­mi­tu­ją­cym za­cho­wa­niu Pau­la). Sama groź­ba i jej cel nie zo­sta­ły wy­ra­żo­ne wprost, wy­war­ta zaś zo­sta­ła pre­sja. Resz­ta w tym kon­tek­ście jest oczy­wi­sta: Ross nie musi tłu­ma­czyć, ja­kie by­ły­by skut­ki, gdy­by o sy­tu­acji z sy­pial­ni po­wie­dział Ra­chel lub Liz, nie musi uza­sad­niać, że jest go­tów o tym po­wie­dzieć, nie musi wy­ja­śniać, cze­go ocze­ku­je od Pau­la. Wszyst­ko jest oczy­wi­ste, nie­po­żą­da­ne kon­se­kwen­cje zaś — re­al­ne.

Jak wi­dzi­my, Ross nie od­wo­łu­je się już do ra­cjo­nal­nej ar­gu­men­ta­cji — ta po pro­stu wcze­śniej się nie spraw­dzi­ła, oka­za­ła się nie­efek­tyw­na. Pan Ste­vens za­gro­ził Ros­so­wi, że do­nie­sie na nie­go do władz uczel­ni. Od­po­wiedź Ros­sa to szan­taż na szan­taż. Wola jed­ne­go prze­ciw woli dru­gie­go (nie zaś ra­cje jed­ne­go prze­ciw ra­cjom dru­gie­go).

Ta za­baw­na sy­tu­acja z „Przy­ja­ciół” ob­ra­zu­je tak­że pro­blem po­waż­niej­szy, któ­ry pa­su­je bar­dziej do ta­kich se­ria­li jak daj­my na to „Gra o tron”, „Ho­use of cards” czy „Ro­dzi­na Bor­giów” — przed­sta­wia­ją­cych re­alia roz­gry­wek po­li­tycz­nych. Te gry oczy­wi­ście od­wo­łu­ją się w ja­kiejś mie­rze do ar­gu­men­tów me­ry­to­rycz­nych i ra­cjo­nal­nych dys­ku­sji, ale nie­wąt­pli­wie w du­żej mie­rze bu­do­wa­ne są na stra­te­giach do­ty­czą­cych (kre­owa­nia i nisz­cze­nia) wi­ze­run­ku, wia­ry­god­no­ści i eto­su. Chęt­nie wy­ko­rzy­stu­je się w niej groź­by, szan­ta­że, prze­róż­ne haki. Oczy­wi­ście, nie tyl­ko w se­ria­lach.

Przyjaciele i krytyczne myślenie: implikatury i „ale”

Ze­sta­wie­nie „Przy­ja­cie­le” i lo­gi­ka (for­mal­na) by­ło­by za­pew­ne zbyt kar­ko­łom­ne, ale je­stem pe­wien, że wie­le scen z tego se­ria­lu może po­słu­żyć jako ilu­stra­cja pro­ble­mów z za­kre­su teo­rii kry­tycz­ne­go my­śle­nia (czy­li dzie­dzi­ny, któ­rą mo­gli­by­śmy na­zwać „lo­gi­ką” ale z do­pi­skiem: „nie­for­mal­ną” lub „prag­ma­tycz­ną”). Po­sta­no­wi­łem przy­go­to­wać ze­sta­wie­nie kil­ku­na­stu scen z „Przy­ja­ciół”, któ­re przed­sta­wia­ją ja­kiś pro­blem in­te­re­su­ją­cy z punk­tu wi­dze­nia kry­tycz­ne­go my­śle­nia. Na po­czą­tek — im­pli­ka­tu­ry i „ale”.

Sło­wo „ale” peł­ni waż­ną rolę w ar­gu­men­ta­cji.

Przede wszyst­kim sy­gna­li­zu­je ono za­strze­że­nia czy też za­rzu­ty do roz­wa­ża­nej ar­gu­men­ta­cji, kontr­ra­cje. Roz­waż­my pro­stą wy­po­wiedź ar­gu­men­ta­cyj­ną: „Po­wi­nie­neś pójść na stu­dia, po­nie­waż po stu­diach masz więk­sze szan­se na zna­le­zie­nie do­brej pra­cy, ale tyl­ko je­śli ukoń­czysz je z wy­róż­nie­niem”. Za­strze­że­nie wpro­wa­dzo­ne przez sło­wo „ale” wska­zu­je na to, że zwią­zek mię­dzy skoń­cze­niem stu­diów a zna­le­zie­niem do­brej pra­cy nie jest ści­sły, wy­ma­ga speł­nie­nia do­dat­ko­wych wa­run­ków. Za­strze­że­nia mogą do­ty­czyć róż­nych pię­ter ar­gu­men­ta­cji: prze­sła­nek lub sa­mej tezy.

Sło­wo „ale” peł­ni tak­że dru­gą waż­ną funk­cję, tzw. funk­cję od­pie­ra­ją­cą (di­sco­un­ting - we­dług Wal­te­ra Si­n­no­t­ta-Ar­m­stro­n­ga). Jest to je­den ze spo­so­bów unik­nię­cia re­gre­su ar­gu­men­ta­cji (obok za­pew­nia­nia, chro­nie­nia i war­to­ścio­wa­nia), któ­ry po­le­ga na tym, że przy­wo­łu­je­my moż­li­wy za­rzut wzglę­dem na­sze­go sta­no­wi­ska i roz­pra­wia­my się z nim wła­śnie sło­wem „ale”, po któ­rym wpro­wa­dza­my waż­niej­szą — w na­szej opi­nii — ra­cję na rzecz na­sze­go sta­no­wi­ska. Roz­waż­my pro­sty przy­kład: „Ta za­baw­ka spra­wi­ła­by Ja­sio­wi wie­le ra­do­ści, ale jest zbyt dro­ga”. To, że za­baw­ka spra­wi­ła­by ra­dość Ja­sio­wi, sta­no­wi ra­cję za tym, by ją ku­pić i po­da­ro­wać Ja­sio­wi. Jej cena (oce­nio­na jako zbyt wy­so­ka) sta­no­wi jed­nak po­wód, dla któ­re­go zda­niem mó­wią­ce­go na­le­ży z za­ku­pu zre­zy­gno­wać. Po­wód ten jest uzna­ny za waż­niej­szy.

Sło­wo „ale” peł­ni jesz­cze trze­cią — bar­dzo in­te­re­su­ją­cą — funk­cję, mia­no­wi­cie słu­ży do ka­so­wa­nia im­pli­ka­tur. Im­pli­ka­tu­ra­mi na­zy­wa­my ta­kie tre­ści, któ­re są da­wa­ne do zro­zu­mie­nia lub su­ge­ro­wa­ne, ale nie wy­ni­ka­ją wprost z tego, co zo­sta­ło po­wie­dzia­ne. Oczy­wi­ście, po­trze­bu­je­my przy­kła­du. Roz­waż­my na­stę­pu­ją­cą sy­tu­ację: Ma­rek ku­pił swo­jej dziew­czy­nie Joli kwia­ty na wa­len­tyn­ki. Jola pyta Mar­ka: „Gdzie je ku­pi­łeś?”. Na co Ma­rek od­po­wia­da: „Tam, gdzie sprze­da­ją kwia­ty”. Od­po­wiedź ta nie jest zbyt pre­cy­zyj­na, nie do­star­cza wy­star­cza­ją­cej ilo­ści in­for­ma­cji, ale może być pró­bą da­nia Joli do zro­zu­mie­nia, że to nie jest waż­ne, że to nie jej spra­wa, nie po­win­no jej to in­te­re­so­wać (z ja­kie­goś po­wo­du) itp. To wła­śnie tre­ści, któ­re są im­pli­ka­tu­ra­mi. Od­czy­tu­jąc im­pli­ka­tu­ry, ska­za­ni je­ste­śmy na do­my­sły. Po­nad­to im­pli­ka­tu­ry są ka­so­wal­ne — może do tego po­słu­żyć wła­śnie sło­wo „ale”. Ma­rek mógł­by po­wie­dzieć np „Tam, gdzie sprze­da­je kwia­ty… ale nie pró­bu­ję przez to po­wie­dzieć, że to nie Two­ja spra­wa. Po pro­stu nie wiem, jak to do­kład­nie wy­tłu­ma­czyć”.

Po tym krót­kim wstę­pie przyj­rzyj­my się trzem frag­men­tom z „Przy­ja­ciół”.

Pierw­sza z nich (S04E09) to roz­mo­wa Ra­chel o pra­cę na sta­no­wi­sku za­opa­trze­niow­ca. Jej sze­fo­wa — Jo­an­na — sta­ra się nie do­pu­ścić do awan­su swo­jej asy­stent­ki, choć wcze­śniej wy­ra­zi­ła zgo­dę na to, by Ra­chel ubie­ga­ła się o to sta­no­wi­sko.

Wy­po­wie­dzi Jo­an­ny: „Nowy sys­tem prze­cho­wy­wa­nia do­ku­men­tów? Ko­lo­ro­we ety­kiet­ki przy tecz­kach oży­wi­ły wnę­trza sza­fek”, „Ra­chel co rano przy­no­si mi baj­gla — i pra­wie za­wsze na czas”,  „Jest jesz­cze kawa. Przy­no­si dwie rze­czy rów­no­cze­śnie”, „Ra­chel może się tyl­ko za bar­dzo spo­ufa­lić. Uwiel­bia pra­cę z pro­jek­tan­ta­mi… z nimi czy pod, co za róż­ni­ca?” mają da­wać do zro­zu­mie­nia, że Ra­chel nie jest od­po­wied­nią kan­dy­dat­ką na sta­no­wi­sko za­opa­trze­niow­ca: jej do­tych­cza­so­we obo­wiąz­ki nie są zbyt po­waż­ne, nie wy­wią­zu­je się z nich wzo­ro­wo, wdra­ża­ne przez nią ulep­sze­nia mają cha­rak­ter wy­łącz­nie es­te­tycz­ny, a nie funk­cjo­nal­ny, po­nad­to ma skłon­ność do flir­to­wa­nia ze współ­pra­cow­ni­ka­mi (i jesz­cze w do­dat­ku nad­uży­wa al­ko­ho­lu).

Dru­ga (S04E16) w mi­strzow­ski spo­sób po­ka­zu­je dzia­ła­nie i siłę „ale” (wła­ści­wy frag­ment od 3.05, po­tem 4.00). Ra­chel sta­ra się za wszel­ką cenę po­de­rwać Jo­shuę, któ­re­go po­zna­ła jako klien­ta w swo­jej pra­cy, po­dej­mu­jąc co­raz bar­dziej roz­pacz­li­we pró­by za­uro­cze­nia go sobą (sfin­go­wa­ne przy­ję­cie po­że­gnal­ne dla Emi­ly, a po­tem kil­ka nu­me­rów po­pi­so­wych z cza­sów stu­denc­kich, ma­ją­cych dzia­łać za każ­dym ra­zem: strój czir­li­der­ki i zdej­mo­wa­nie biu­sto­no­sza).

W tym wy­pad­ku „ale” peł­ni ty­po­wą funk­cję: „po­do­basz mi się, ale do­pie­ro, co się roz­wio­dłem, nie je­stem jesz­cze go­to­wy”… Jo­shua stwier­dza, że waż­niej­sze po­wo­dy prze­ma­wia­ją za tym, by nie być ra­zem. Ko­lej­ne „ale” — upra­gnio­ne i wy­cze­ki­wa­ne przez Ra­chel — w koń­cu przy­cho­dzi, gdy Jo­shua wra­ca na klat­kę scho­do­wą: „Twier­dzi­łem, że nie je­stem go­to­wy, ale…”. Po­da­nie ra­cji za by­ciem ra­zem już na­wet nie jest po­trzeb­ne: brak go­to­wo­ści do związ­ku zo­stał po­trak­to­wa­ny jako oko­licz­ność mniej waż­na niż… chęć by­cia z Ra­chel.

Sce­na trze­cia (S08E08) to praw­dzi­wa pe­reł­ka. Oj­ciec Ra­chel — dr Le­onard Gre­en — do­wia­du­je się, że jest ona z Ros­sem w cią­ży. Gdy pyta, kie­dy ślub, Ra­chel daje mu do zro­zu­mie­nia, że ślu­bu nie bę­dzie… z winy Ros­sa. Oj­ciec Ra­chel od­wie­dza Ros­sa w jego miesz­ka­niu w cza­sie, gdy Ross spo­ty­ka się wła­śnie ze swo­ją nową dziew­czy­ną Moną, jesz­cze nie­wta­jem­ni­czo­ną w spra­wy Ros­sa i Ra­chel. W efek­cie Ross znaj­du­je się mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem, sta­ra się za­cho­wać twarz, wy­ra­zić jak naj­pre­cy­zyj­niej i moż­li­we jak naj­bar­dziej dy­plo­ma­tycz­nie wo­bec obu stron, wy­ka­so­wu­jąc nie­po­żą­da­ne im­pli­ka­tu­ry tego, co po­wie­dział.

Przy­tocz­my frag­ment:
  • Zro­bi­łem dziec­ko Ra­chel… ale to była tyl­ko jed­na noc — bez zna­cze­nia.
  • Moja cór­ka nic dla Cie­bie nie zna­czy?
  • Wie­le dla mnie zna­czy. Ko­cham Ra­chel…
  • Co?
  • … ale nie w ten spo­sób — nie je­stem w niej za­ko­cha­ny, ko­cham ją jak przy­ja­ciół­kę.
  • Tak trak­tu­jesz przy­ja­ciół? Wpę­dzasz w kło­po­ty, a po­tem nie chcesz się że­nić?
  • Za­pro­po­no­wa­łem jej to…
  • Co?
  • … ale nie chcia­łem.
  • (…) Jak mo­głeś ukry­wać to przede mną?
  • Mia­łem ci po­wie­dzieć, ale…
  • Ale co? My­śla­łeś, że do­sta­niesz, cze­go chcesz, a po­tem ją rzu­cisz tak jak Ra­chel?
  • Nie rzu­ci­łem Ra­chel… ale nie je­ste­śmy już ra­zem.

Na­stęp­nie Joey na­gry­wa na au­to­ma­tycz­ną se­kre­tar­kę wia­do­mość, któ­ra jesz­cze bar­dziej po­grą­ża Ros­sa. War­to też zo­ba­czyć, jak Ra­chel tłu­ma­czy Mo­nie sy­tu­ację z Ros­sem — tam też jest kil­ka świet­nych „ale”. W każ­dym ra­zie roz­mo­wę Mony z Ros­sem za­my­ka na­stę­pu­ją­ca wy­mia­na:

  • Cze­mu mi o tym nie po­wie­dzia­łeś?
  • To, co się dzie­je mię­dzy mną a Ra­chel, nie ma nic wspól­ne­go z moim uczu­ciem do cie­bie.
  • Jed­nak po­wi­nie­neś mi po­wie­dzieć.
  • Za­mie­rza­łem, ale… po­my­śla­łem, że le­piej bę­dzie, jak usły­szysz to od ojca Ra­chel. 😉

 

Są­dzę, że po­wyż­sze trzy sce­ny sta­no­wią zna­ko­mi­tą ilu­stra­cję pro­ble­mu im­pli­ka­tur i funk­cji sło­wa „ale”. Być może na­bra­li­ście ocho­ty, by spraw­dzić, jak dzia­ła to sło­wo w kon­tek­stach bar­dziej ty­po­wych i po­waż­niej­szych, czy­li ra­czej nie se­ria­lo­wych. Go­rą­co za­chę­cam! Po­le­cam na przy­kład przej­rze­nie ar­chi­wum ana­liz tek­stów, ale i czuj­ność w Wa­szych ko­lej­nych lek­tu­rach.

Sam też wy­szu­ka­łem pe­wien in­te­re­su­ją­cy przy­kład: war­to zo­ba­czyć, jak zbu­do­wa­ny jest tekst prof. Jac­ka Ho­łów­ki „Wię­cej roz­trop­no­ści w spra­wie imi­gran­tów!”. Otóż kon­struk­cja tego tek­stu, bę­dą­ce­go pró­bą przy­wo­ła­nia i wy­wa­że­nia róż­nych ra­cji w spra­wie imi­gran­tów (w imię roz­trop­no­ści), opie­ra się na dwóch za­bie­gach: po­sta­wie­niu wie­lu py­tań oraz roz­wa­że­niu i hie­rar­chi­za­cji róż­nych prze­sła­nek prze­ma­wia­ją­cych za prze­ciw­ny­mi sta­no­wi­ska­mi w oma­wia­nej kwe­stii. Wręcz go­łym okiem wi­dać, że na­gro­ma­dze­nie zna­ków za­py­ta­nia oraz słów od­pie­ra­ją­cych jest znacz­ne — ob­ra­zu­ją one głów­nie to, jak zło­żo­na jest spra­wa imi­gran­tów, jak róż­ne ra­cje na­le­ży uwzględ­nić, na jak wie­le py­tań od­po­wie­dzieć, za­nim zde­cy­du­je­my się ja­kieś sta­no­wi­sko za­jąć od­po­wie­dzial­nie, czy też: roz­trop­nie.

Ko­lej­ne spo­tka­nie z „Przy­ja­ciół­mi” już nie­ba­wem.

Holocaust gimbów — analiza

Bo­że­na Du­nat, Ho­lo­caust gim­bów, ANGORA nr 3 (17 I 2016); prze­druk z NIE (Nr 2 (8?14 I)).

17 lat temu rząd AWS po­sta­wił na gim­na­zja, żeby od­dzie­lić młod­sze dzie­ci od star­szych, do­ra­sta­ją­cych. Miał to być wa­ru­nek roz­wo­ju jed­nych i dru­gich. Jak gdy­by ósmo­kla­si­ści z upodo­ba­niem szu­ka­li to­wa­rzy­stwa pierw­sza­ków, żeby je de­mo­ra­li­zo­wać. Cho­ciaż każ­dy na­uczy­ciel z pod­sta­wów­ki wie, że wy­cho­wan­ko­wie za­my­ka­ją się w swo­ich gru­pach ró­wie­śni­czych.

Dru­gi po­wód re­for­my wy­glą­dał po­waż­niej . Gim­na­zja słu­ży­ły wy­rów­na­niu szans gor­szych uczniów. Śred­niak z kiep­skiej pod­sta­wów­ki nie od­naj­dy­wał się w li­ceum. Umiesz­czo­ny w gim­na­zjum z do­bry­mi na­uczy­cie­la­mi miał nad­ro­bić bra­ki.

Roz­pu­sta

Naj­lep­szy uczeń nie mógł wy­brać re­no­mo­wa­ne­go gim­na­zjum na dru­gim koń­cu mia­sta ? z po­wo­du re­jo­ni­za­cji był ska­za­ny na naj­bliż­sze. Zresz­tą z za­ło­że­nia nie mia­ło być re­no­mo­wa­nych gim­na­zjów.

To teo­ria. Prak­ty­ka?

Ro­dzi­ce gim­na­zja­li­stów i dy­rek­to­rzy szkół ob­cho­dzą pra­wo, bo jed­ni i dru­dzy nie są za­in­te­re­so­wa­ni uraw­ni­łow­ką . Pierw­si na czas na­bo­ru mel­du­ją po­cie­chy u babć czy ko­le­ża­nek miesz­ka­ją­cych w po­bli­żu do­bre­go gim­na­zjum. Dru­dzy re­zer­wu­ją tzw. miej­sca dy­rek­tor­skie, któ­re roz­dzie­la­ją, jak im się po­do­ba. Efekt: wy­ni­ki eg­za­mi­nów w gim­na­zjach róż­nią się na­wet o 40 proc. Zba­dał to Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski .

Se­gre­ga­cja od­by­wa się też w chwi­li przy­dzia­łu uczniów do klas. Obo­wią­zu­je za­sa­da: łą­czyć le­piej ro­ku­ją­ce dzie­ci.

? O tym nie mówi się gło­śno, ale w każ­dym gim­na­zjum ist­nie­ją kla­sy dla uczniów zdol­nych i tzw. wy­rów­naw­cze ? mówi Aga­ta, po­lo­nist­ka jed­nej z war­szaw­skich szkół .

Czy to źle ?

? Do­brze , bo nikt nie spo­wal­nia tych, któ­rzy chło­ną wie­dzę ? za­pew­nia .

Tyle że gor­sze kla­sy to get­ta dla trud­nej mło­dzie­ży. Wy­bu­cha skan­dal za skan­da­lem. Wód­ka, seks, prze­moc.

Z ba­dań Kra­jo­we­go Biu­ra ds. Prze­ciw­dzia­ła­nia Nar­ko­ma­nii i Pań­stwo­wej Agen­cji Roz­wią­zy­wa­nia Pro­ble­mów Al­ko­ho­lo­wych wy­ni­ka, że to nie są in­cy­den­ty. 60 pro­cent pol­skich 15-la­t­ków pije. Co dzie­sią­ty pali ma­ri­hu­anę.

Au­to­ry­te­ty zbli­żo­ne do Ko­ścio­ła wy­ar­ty­ku­ło­wa­ły, że taka de­gren­go­la­da to wina gim­na­zjów. Dzie­cia­ki tra­fia­ją do szko­ły w złym wie­ku. Za­miast prze­żyć bu­rzę hor­mo­nów w zna­nym bez­piecz­nym śro­do­wi­sku, pod okiem spraw­dzo­nych opie­ku­nów, są rzu­ca­ne na głę­bo­ką wodę . Nie mogą li­czyć na po­moc bel­frów , któ­rych nie zna­ją. Na­uka scho­dzi na dal­szy plan, waż­niej­sza sta­je się wal­ka o sta­tus w no­wej gru­pie.

Pa­cio­rek

Świec­kie au­to­ry­te­ty też wy­su­wa­ły za­strze­że­nia. Pro­ces na­ucza­nia po­szat­ko­wa­no ; za­miast zdo­by­wać wie­dzę po­trzeb­ną w ży­ciu, dzie­cia­ki uczą się pod te­sty. W spra­wie gim­na­zjów na­ród nie miał wąt­pli­wo­ści. Z ba­dań Homo Ho­mi­ni wy­ni­ka­ło : 60 pro­cent oby­wa­te­li nie chce tych szkół. Gim­na­zja do wora, wór do je­zio­ra ? żą­da­li Po­la­cy, a PiS słu­chał.

? Gim­na­zjum się nie spraw­dzi­ło, jest w nim wię­cej prze­mo­cy niż w szko­łach za­wo­do­wych ? za­ga­dał la­tem 2015 r. ty­po­wa­ny przez PiS na mi­ni­stra edu­ka­cji Sła­wo­mir Kło­sow­ski . We wrze­śniu tego sa­me­go roku szef Rady Pro­gra­mo­wej PiS Piotr Gliń­ski za­po­wie­dział, że te sie­dli­ska zła i roz­pu­sty będą li­kwi­do­wa­ne na­tych­miast po prze­ję­ciu przez jego par­tię wła­dzy, czy­li w 2016 r.

? To bę­dzie wy­ga­sza­nie ? uspo­ka­jał na­uczy­cie­li, że nikt nie tra­fi na bruk. Czy­li naj­pew­niej już w 2016 r. szó­sto­kla­si­ści nie pój­dą do gim­na­zjów, ale do­pie­ro po trzech la­tach szko­ły te w ogó­le prze­sta­ną ist­nieć.

? Jak już nie bę­dzie gim­na­zjów, PiS po­sta­wi na wy­cho­wa­nie pa­trio­tycz­ne, bę­dzie przy­uczać do obo­wiąz­ko­wo­ści, na­gra­dzać pra­co­wi­tość. To bę­dzie an­ti­do­tum na obec­ne roz­pa­sa­nie ? pod­kre­śla­li zgod­nie po­li­ty­cy .

Ge­ne­ral­nie prze­kaz jest taki: precz z in­no­ścią. Do­bre , co pol­skie. Pol­ski scha­bo­wy, pol­ski bo­ha­ter, pol­ski ksiądz. Tego trze­ba uczyć od przed­szko­la. W pro­ce­sie edu­ka­cji naj­waż­niej­sze jest wy­cho­wa­nie, a nie umie­jęt­ność od­po­wia­da­nia na zu­ni­fi­ko­wa­ne te­sty, prze­my­ca­ją­ce nie wia­do­mo ja­kie war­to­ści.

Ucznio­wie, któ­rzy nie uzy­ska­ją wy­star­cza­ją­co wy­so­kiej oce­ny z wy­cho­wa­nia, po­win­ni po­wta­rzać rok. Ta oce­na musi mieć zwią­zek ze stop­niem z re­li­gii, bo Ko­ściół bu­du­je krę­go­słup mo­ral­ny oby­wa­te­la.

Bry­lan­ty

Za naj­lep­szą ucho­dzi szko­ła fiń­ska. Dziec­ko nie jest tam pra­wie wca­le te­sto­wa­ne, na­uczy­cie­le sta­ra­ją się nie za­da­wać prac do­mo­wych. Nie oce­nia­ją uczniów, bo na wstęp­nym eta­pie cho­dzi o to, aby dziec­ko od­na­la­zło swo­ją pa­sję i było go­to­we do ucze­nia się póź­niej. Po za­wo­dzie le­ka­rza bel­fer to dru­gi naj­bar­dziej po­żą­da­ny za­wód w tym kra­ju. Do­stać się na pe­da­go­gi­kę jest trud­niej niż na pra­wo.

Eu­ro­pa kom­bi­nu­je, jak pra­co­wać z ucznia­mi wy­bit­nie zdol­ny­mi , zwłasz­cza z pro­win­cji. Rzecz nie tyl­ko w tym, jak szli­fo­wać bry­lan­ty. Suk­ces za­le­ży od tego, żeby je od­po­wied­nio wcze­śnie zna­leźć.

Naj­pil­niej­sze dziś py­ta­nie w Pol­sce: co z gim­na­zjum? A po­win­no brzmieć: co po gim­na­zjum?
Prze­cież li­kwi­da­cja tych szkół nie za­owo­cu­je wstrze­mięź­li­wo­ścią na­sto­lat­ków. Na­dal będą pić i pa­lić. Bu­rza hor­mo­nów, wcho­dze­nie w doj­rze­wa­nie da o so­bie znać w każ­dym ty­pie szko­ły. Chy­ba żeby zli­kwi­do­wać wiek gim­na­zjal­ny.

Cały na­ród nie po­wi­nien mieć wy­kształ­ce­nia ogól­ne­go i koń­czyć stu­diów. Tym­cza­sem za­wo­dów­ki ma­so­wo li­kwi­do­wa­no jako re­likt PRL . Te, któ­re po­zo­sta­ły, od­sta­ją od no­wych cza­sów. Bo nie spo­sób zo­stać do­brym cu­kier­ni­kiem bez do­stę­pu do no­wo­cze­snej kuch­ni. Ani me­cha­ni­kiem bez warsz­ta­tu wy­po­sa­żo­ne­go w naj­now­szy sys­tem dia­gno­stycz­ny. Ta­kie pra­cow­nie sło­no kosz­tu­ją. Re­alia: ab­sol­went tech­ni­kum sa­mo­cho­do­we­go nie tyl­ko nie ma po­ję­cia o dia­gno­sty­ce kom­pu­te­ro­wej, ale czę­sto koń­czy szko­łę bez pra­wa jaz­dy. Bo nie ma kto za­pła­cić za eg­za­min. A kto za­trud­ni me­cha­ni­ka, któ­ry nie po­tra­fi wje­chać sa­mo­cho­dem na pod­no­śnik?

Po­przed­nia mi­ni­ster oświa­ty wi­dzia­ła pro­blem. PO wpi­sa­ła szkol­nic­two za­wo­do­we w nową per­spek­ty­wę unij­ną. Za pie­nią­dze z Bruk­se­li za­mie­rza­no sfi­nan­so­wać tzw. kształ­ce­nie du­al­ne, świet­nie dzia­ła­ją­ce w Niem­czech. Czy­taj: co naj­mniej tak samo waż­ne jak wie­dza teo­re­tycz­na są prak­ty­ki za­wo­do­we. Pod ko­niec rzą­dów PO na li­stę pro­fe­sji na­ucza­nych w za­wo­dów­kach wpi­sa­no tech­ni­ków lot­ni­sko­wych służb ope­ra­cyj­nych, prze­twór­ców ryb, tech­ni­ków prze­my­słu mody z kwa­li­fi­ka­cja­mi: pro­jek­to­wa­nie i wy­twa­rza­nie wy­ro­bów odzie­żo­wych. To nie było wi­dzi­mi­się po­li­ty­ków. Wy­szli na­prze­ciw na­ci­skom ryn­ku. Prze­pis umoż­li­wia­ją­cy kształ­ce­nie w tych bran­żach obo­wią­zu­je od wrze­śnia 2015 r. Trze­ba pie­nię­dzy, żeby ta edu­ka­cja mia­ła ręce i nogi . Bo ucznio­wie znaj­dą się na pew­no . Z son­da­żu ?Rzecz­po­spo­li­tej? wy­ni­ka, że już te­raz, choć szkol­nic­two za­wo­do­we ku­le­je , naj­le­piej ra­dzą so­bie w do­ro­słym ży­ciu ab­sol­wen­ci tych wła­śnie szkół. Je­dy­nie co pią­ty ko­rzy­sta z po­mo­cy ro­dzi­ców.

Re­wo­lu­cja

Związ­kow­cy po­li­czy­li, że pro­po­no­wa­na przez PiS re­for­ma ozna­cza li­kwi­da­cję 100 tys. eta­tów. Nie wia­do­mo, ile bę­dzie kosz­to­wać utwo­rze­nie no­wej pod­sta­wy pro­gra­mo­wej i na­pi­sa­nie pod­ręcz­ni­ków, ale na pew­no dużo. Za­tem Spo­łecz­ne To­wa­rzy­stwo Oświa­to­we zbie­ra pod­pi­sy pod pe­ty­cją w obro­nie gim­na­zjów. Po­nad 80 pro­cent na­uczy­cie­li od­py­ta­nych przez ZNP nie chce zmia­ny. Ogól­no­pol­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Ka­dry Kie­row­ni­czej Oświa­ty wy­sła­ło do MEN pro­test prze­ciw­ko li­kwi­da­cji gim­na­zjów.

Wia­do­mo , jak waż­ną rze­czą jest edu­ka­cja. Ale PiS nie chce wal­czyć na wszyst­kich fron­tach. Ten na szczę­ście po ci­chut­ku od­pu­ścił. Ofi­cjal­na wia­do­mość na dzi­siaj: ?W MEN nie to­czą się żad­ne pra­ce w spra­wie gim­na­zjów?.

I nie ma co się oba­wiać, że któ­rejś nocy urzęd­ni­cy zmie­nią zda­nie. To nie jest te­mat tak pro­sty jak ulep­sze­nie funk­cjo­no­wa­nia Try­bu­na­łu Kon­sty­tu­cyj­ne­go. Mi­ni­ster Anna Za­lew­ska wy­ja­wi­ła, że par­tii już nie prze­szka­dza­ją gim­na­zja, ale fakt, że li­ceum nie jest 4-le­t­nie. Bo 3 lata na­uki to za mało , aby przy­go­to­wać się do ma­tu­ry.

Wie­le wska­zu­je na to, że z za­po­wia­da­nej przez PiS oświa­to­wej re­wo­lu­cji (zli­kwi­do­wać obo­wią­zek szkol­ny dla 6-la­t­ków, zli­kwi­do­wać gim­na­zja, wy­dłu­żyć li­cea, zmie­nić pro­gram, wy­rzu­cić te­sty, stwo­rzyć In­sty­tut Pro­gra­mów, Wy­cho­wa­nia i Pod­ręcz­ni­ków) zo­sta­nie speł­nio­na je­dy­nie pierw­sza obiet­ni­ca.

Ty­tuł ar­ty­ku­łu zda­je się su­ge­ro­wać, że los gim­na­zjów jest prze­są­dzo­ny — po­nad­to, że przez au­tor­kę jest war­to­ścio­wa­ny ne­ga­tyw­nie. Tym­cza­sem w tek­ście głów­nym nie znaj­dzie­my ani ta­kiej opi­nii, ani uza­sad­nie­nia dla niej. Ko­men­tarz na stro­nie nie gło­si, że ar­ty­kuł trak­tu­je o ?wy­ga­sza­niu? gim­na­zjów, o któ­rym nie do koń­ca wia­do­mo, czy bę­dzie, czy nie. Istot­nie, roz­wa­ża­nia w ar­ty­ku­le nie prze­są­dza­ją tej kwe­stii, po­nad­to sta­no­wią do­syć luź­ną zbit­kę uwag kon­cen­tru­ją­cych się wo­kół roż­nych tez.

Z jed­nej stro­ny mamy ar­gu­men­ta­cję prze­ciw za­sad­no­ści wpro­wa­dze­nia gim­na­zjów:

image1

Z dru­giej zaś au­tor­ka oma­wia kil­ka po­wo­dów prze­ma­wia­ją­cych prze­ciw słusz­no­ści li­kwi­da­cji gim­na­zjów:

image2

Po­ja­wia się wą­tek szko­ły fiń­skiej — po­wią­za­ny z po­przed­ni­mi w spo­sób ra­czej za­gad­ko­wy. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi o to, by re­for­mę szkol­nic­twa prze­pro­wa­dzić in­nym za­kre­sie niż tyl­ko wzglę­dem licz­by lat czy na­zew­nic­twa. Szko­ła fiń­ska słu­ży tu jako pe­wien wzo­rzec.

image4

Poza tym mamy kil­ka po­mniej­szych ar­gu­men­tów, mia­no­wi­cie: przy­to­czo­ny ar­gu­ment, dla­cze­go zda­niem nie­któ­rych oce­na z wy­cho­wa­nia po­win­na być zwią­za­na z oce­ną z re­li­gii (ar­gu­ment przy­to­czo­ny przez au­tor­kę, ale nie apro­ba­tyw­nie).

image5

Po­ja­wia się tak­że ar­gu­ment po­li­ty­ków PiS do­ty­czą­cy dłu­go­ści trwa­nia edu­ka­cji li­ce­al­nej:

image3

Oraz kwe­stie po­mniej­sze. Kil­ka cy­ta­tów ilu­stru­ją­cych zmia­nę po­dej­ścia PiS-u do spra­wy gim­na­zjów oraz te­mat szkół za­wo­do­wych.

image6

Czy na pod­sta­wie tych in­for­ma­cji moż­na zre­kon­stru­ować tezę, któ­ra obej­mo­wa­ła­by te wszyst­kie wąt­ki? Być może uwzględ­nia­jąc li­nię pi­sma lub prze­ko­na­nia au­tor­ki z in­nych tek­stów, da­ło­by się to zro­bić, na­to­miast sam tekst nie na­rzu­ca ani nie do­star­cza ta­kiej tezy.

Polska wymiera — analiza

Adam Bu­ra­kow­ski, Po­la­ków co­raz mniej, a po­li­ty­cy wciąż śpią, ?Rzecz­po­spo­li­ta? [1]

Pol­ska wy­mie­ra. Po­twier­dza­ją to sta­ty­sty­ki . Już w tym roku [2013] wię­cej Po­la­ków umrze, niż się uro­dzi ? pi­sa­li­śmy o tym w ?Rzecz­po­spo­li­tej? wie­lo­krot­nie .

Po­la­cy nie de­cy­du­ją się na dzie­ci, bo boją się kry­zy­su, bra­ku­je im po­czu­cia sta­bi­li­za­cji. Część sa­mo­rzą­dow­ców już się obu­dzi­ła i wpro­wa­dza na swo­im te­re­nie tzw. Kar­ty du­żych ro­dzin. Za­an­ga­żo­wał się też pre­zy­dent, któ­ry pro­mu­je Ogól­no­pol­ską Kar­tę Du­żej Ro­dzi­ny, któ­ra upraw­nia­ła­by wie­lo­dziet­nych do ulg, np. w ko­mu­ni­ka­cji.

Jed­nak jak zwy­kle w Pol­sce musi po­ja­wić się ja­kieś ?ale ?. Rzecz­nik praw oby­wa­tel­skich uzna­je bo­wiem , że część tych kart dys­kry­mi­nu­je bied­niej­sze ro­dzi­ny z jed­nym dziec­kiem, któ­re mu­szą się zrzu­cać na zniż­ki dla bo­gat­szych.

Gdzie pro­blem? Otóż we­dług RPO kry­te­rium licz­by dzie­ci jest uza­sad­nio­ne tyl­ko wów­czas, gdy ce­lem jest zwięk­sze­nie dziet­no­ści. Ale je­śli ce­lem pro­gra­mu jest wspie­ra­nie ro­dzin w trud­nej sy­tu­acji ma­jąt­ko­wej, w tym wie­lo­dziet­nych, to przy­zna­nie kar­ty bo­ga­tej ro­dzi­nie z trój­ką dzie­ci i jed­no­cze­sne nie­przy­zna­nie jej ro­dzi­nie bied­nej, ale z jed­nym dziec­kiem ? jest dys­kry­mi­nu­ją­ce .

O kry­te­riach przy­zna­wa­nia ulg dla du­żych ro­dzin moż­na i trze­ba dys­ku­to­wać. Ale ar­gu­ment o dys­kry­mi­na­cji wy­da­je się nie­tra­fio­ny . Urzęd­ni­cy za­po­mi­na­ją, że bied­ne ro­dzi­ny z jed­nym dziec­kiem czę­sto są już be­ne­fi­cjen­ta­mi ośrod­ków po­mo­cy spo­łecz­nej. Na po­moc dla nich skła­da­ją się tak­że bo­gat­sze ro­dzi­ny wie­lo­dziet­ne. Pod­wa­ża­nie za­sad­no­ści gmin­nych pro­gra­mów przez RPO jest nie na miej­scu . Od urzęd­ni­ków rzecz­ni­ka po­win­ni­śmy ra­czej ocze­ki­wać po­my­słów na sys­te­mo­we roz­wią­za­nia.

Sama Kar­ta du­żej ro­dzi­ny kwe­stii de­mo­gra­fii oczy­wi­ście nie za­ła­twi. Nie­wiel­ka zniż­ka na bi­let do kina lub te­atru do po­sia­da­nia więk­szej licz­by dzie­ci ra­czej nie za­chę­ci. A Pol­ska po­trze­bu­je spój­ne­go, atrak­cyj­ne­go i do­głęb­nie prze­my­śla­ne­go pro­gra­mu pro­mo­cji wie­lo­dziet­no­ści. Zmian w sys­te­mie po­dat­ko­wym, mo­bi­li­za­cji, dzia­łań nie­stan­dar­do­wych. Nie bę­dzie ich bez prze­bu­dze­nia się po­li­ty­ków, or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych, a tak­że rzecz­ni­ka praw oby­wa­tel­skich.

[1] http://www.rp.pl/artykul/9158,1057109-Polakow-coraz-mniej–a-politycy-wciaz-spia.html

Tekst za­wie­ra ar­gu­ment au­to­ra oraz po­le­mi­kę z przed­sta­wio­ną ar­gu­men­ta­cją RPO:

488e3y

e4r9e8

Miłość to błąd w rozumowaniu

Max Shulman, Love is a Fallacy

tłum. Magdalena Dreinert, rys. Zuzanna Wicha

 

 

By­łem oso­bą chłod­ną i lo­gicz­ną. By­stry, kal­ku­lu­ją­cy, trzeź­wo my­ślą­cy, wni­kli­wy, prze­bie­gły – oto cały ja. Mój mózg sta­no­wił do­sko­na­le ska­li­bro­wa­ną ma­szy­nę o mocy prąd­ni­cy, pre­cy­zyj­ną jak apa­ra­tu­ra che­mi­ka, ostrą i pe­ne­tru­ją­cą ni­czym skal­pel chi­rur­ga. Po­my­śleć, że był to mózg osiem­na­sto­lat­ka!

Nie­czę­sto zda­rza się, by ktoś tak mło­dy po­sia­dał tak znacz­ny i wy­ra­fi­no­wa­ny in­te­lekt. Weź­my ta­kie­go Pe­teya Bel­low­sa, mo­je­go współ­lo­ka­to­ra w aka­de­mi­ku. Ten sam wiek i po­cho­dze­nie, a jed­nak ciem­ny jak ta­ba­ka w rogu. Cał­kiem sym­pa­tycz­ny gość, nie prze­czę, ale nic spe­cjal­ne­go. Emo­cjo­nal­ny typ. Nie­sta­bil­ny psy­chicz­nie. Po­dat­ny na wpły­wy. Jak­by tego było mało, skoń­czo­ny no­win­karz. Dzie­cię prze­lot­nych tren­dów. Tacy jak on, po­wiedz­my so­bie szcze­rze, sta­no­wią cał­ko­wi­te za­prze­cze­nie zdro­we­go roz­sąd­ku. Da­wać się po­rwać każ­de­go no­we­mu sza­leń­stwu, ja­kie się na­pa­to­czy, od­da­wać się ko­lej­nym idio­ty­zmom tyl­ko dla­te­go, że Wszy­scy Inni To Ro­bią – dla mnie to szczyt bez­myśl­no­ści, naj­czyst­szy de­sty­lat głu­po­ty. Nie­ste­ty, nie we­dług Pe­teya.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia zna­la­złem go roz­cią­gnię­te­go na łóż­ku z wy­ra­zem ta­kie­go cier­pie­nia, że na­tych­miast zdia­gno­zo­wa­łem sil­ny przy­pa­dek za­pa­le­nia wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. – Nie ru­szaj się – po­wie­dzia­łem. – Nie bierz środ­ków na prze­czysz­cze­nie. Za­raz we­zwę le­ka­rza.

Szo­py pra­cze – wy­rzę­ził z wi­docz­nym tru­dem.

– „Szo­py pra­cze?” – spy­ta­łem, za­mie­ra­jąc w pół kro­ku.

– Chcę płaszcz z szo­pów pra­czy – za­szlo­chał.

Do­tar­ło do mnie, że jego pro­blem był nie tyle na­tu­ry fi­zycz­nej, ile psy­­chi­cz­no-umy­­sło­­wej. – Dla­cze­go chcesz płaszcz z szo­pów?

– Po­wi­nie­nem był wie­dzieć! – za­wył, bi­jąc się po skro­niach. – Po­wi­nie­nem był wie­dzieć, że wró­cą, kie­dy po­wró­cił char­le­ston. Jak ostat­ni kre­tyn wy­da­łem wszyst­ko na pod­ręcz­ni­ki, a te­raz nie mogę spra­wić so­bie płasz­cza z szo­pów!

– Na­praw­dę chcesz mi po­wie­dzieć – za­czą­łem z nie­do­wie­rza­niem – że lu­dzie znów za­czę­li no­sić fu­tra z szo­pów?

– Wszyst­kie Szy­chy Kam­pu­su je no­szą. Gdzieś ty był?

– W bi­blio­te­ce – od­par­łem, przy­wo­łu­jąc miej­sce, któ­re­go Szy­chy Kam­pu­su nie za­szczy­ca­ły swą obec­no­ścią.

Wy­sko­czył z łóż­ka i za­czął gniew­nie prze­mie­rzać po­kój. – Mu­szę mieć płaszcz z szo­pów – oznaj­mił z pa­sją. – Mu­szę!

– Pe­tey, po co? Spójrz na to roz­sąd­nie. Płasz­cze z szo­pów są nie­hi­gie­nicz­ne. Sy­pią się. Śmier­dzą. Za dużo ważą. Są nie­este­tycz­ne. Są?

– Nic nie ro­zu­miesz! – prze­rwał mi z nie­cier­pli­wo­ścią. – To rzecz, któ­rą po pro­stu się robi. Nie chcesz być w głów­nym nur­cie?

– Nie – od­par­łem z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią.

– Cóż, ja chcę – oznaj­mił. – Od­dał­bym wszyst­ko za płaszcz z szo­pów. Wszyst­ko!

Mój umysł, ten in­stru­ment pre­cy­zji, wszedł na naj­wyż­sze ob­ro­ty. – Wszyst­ko? – spy­ta­łem, spo­glą­da­jąc nań ba­daw­czo.

Wszyst­ko – po­twier­dził to­nem po­zba­wio­nym wszel­kiej wąt­pli­wo­ści.

Z uwa­gą mu­ska­łem pod­bró­dek. Tak się skła­da­ło, że wie­dzia­łem, gdzie do­stać płaszcz z szo­pów. Mój oj­ciec po­sia­dał ta­kie wąt­pli­we cudo, jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich; obec­nie spo­czy­wa­ło w ku­frze na pod­da­szu na­sze­go domu. Rów­no­cze­śnie szczę­śli­we zrzą­dze­nie losu spra­wi­ło, że Pe­tey miał coś, cze­go pra­gną­łem ja. Cóż, może nie tyle po­sia­dał to coś, ile ra­czej miał do nie­go pra­wo pierw­szeń­stwa. Mam na my­śli jego dziew­czy­nę, Pol­ly Espy.

Od daw­na po­żą­da­łem Pol­ly Espy. Po­zwo­lę so­bie pod­kre­ślić, że moje pra­gnie­nie wzglę­dem tej mło­dej damy nie było na­tu­ry emo­cjo­nal­nej. Rzecz ja­sna, była dziew­czy­ną zde­cy­do­wa­nie zdol­ną wzbu­dzać emo­cje, lecz ja nie by­łem oso­bą po­zwa­la­ją­cą uczu­ciom na przej­mo­wa­nie kon­tro­li nad umy­słem. Po­żą­da­łem Pol­ly z pro­stej, lo­do­wa­to wy­kal­ku­lo­wa­nej przy­czy­ny o zu­peł­nie in­te­lek­tu­al­nym pod­ło­żu.

By­łem na pierw­szym roku pra­wa. Za parę lat mia­łem roz­po­cząć prak­ty­kę. Do­sko­na­le zda­wa­łem so­bie spra­wę z fak­tu, jak waż­ny ele­ment w ka­rie­rze praw­ni­ka sta­no­wi od­po­wied­nie­go ro­dza­ju żona. Każ­dy, kto coś osią­gnął, nie­mal bez wy­jąt­ku był żo­na­ty z pięk­ną, peł­ną wdzię­ku, in­te­li­gent­ną ko­bie­tą. Z jed­nym istot­nym wy­jąt­kiem, Pol­ly speł­nia­ła wszyst­kie wa­run­ki.

Pięk­na była. Choć jak na ra­zie nie mia­ła cia­ła dru­giej Mon­roe, mia­łem po­czu­cie, że czas uzu­peł­ni bra­ki. Już te­raz wi­dać było od­po­wied­nie za­wiąz­ki.

Peł­na wdzię­ku, a jak­że. Mó­wiąc „peł­na wdzię­ku”, mam na my­śli wszel­kie moż­li­we ła­ski, ja­ki­mi na­tu­ra może ob­da­rzyć ko­bie­tę. No­si­ła się wspa­nia­le, po­sia­da­ła ła­twość by­cia i po­sta­wę sta­no­wią­cą bez­sprzecz­ny do­wód naj­lep­sze­go ro­do­wo­du. Jej ma­nie­ry przy sto­le były spek­ta­klem wy­ra­fi­no­wa­nia. Wi­dzia­łem ją na sto­łów­ce je­dzą­cą spe­cjal­ność sze­fa kuch­ni – ka­nap­kę z pie­cze­nią, so­sem, sie­ka­ny­mi orze­cha­mi i ki­szo­ną ka­pu­stą – bez naj­mniej­szej pla­my na pa­lusz­kach.

In­te­li­gent­na – zde­cy­do­wa­nie nie. W isto­cie na osi by­stro­ści zwra­ca­ła się w stro­nę prze­ciw­ną. Uwa­ża­łem jed­nak, że pod moją pie­czą była w sta­nie zmą­drzeć; w każ­dym ra­zie war­to było spró­bo­wać. W koń­cu ła­twiej ucy­wi­li­zo­wać głu­pią ślicz­not­kę niż upięk­szyć mą­drą brzy­du­lę.

Rysunek 1

– Pe­tey? – za­czą­łem – ko­chasz Pol­ly Espy?

– Uwa­żam, że to faj­na la­ska – od­po­wie­dział – ale nie wiem, czy na­zwał­byś to mi­ło­ścią. A co?

– A je­steś z nią – ba­da­łem da­lej – w sta­łym związ­ku? Ro­zu­miesz, je­steś z nią po sło­wie czy coś w tym sty­lu?

– Nie. Tro­chę ze sobą cho­dzi­my, ale obo­je mamy też inne rand­ki. A co?

– A jest – py­ta­łem – ja­kiś inny osob­nik, do któ­re­go żywi ja­kąś szcze­gól­ną sła­bość?

– Nic o tym nie wiem. A co?

Z sa­tys­fak­cją kiw­ną­łem gło­wą. –In­ny­mi sło­wy, gdy­by nie ty, dro­ga by­ła­by wol­na. Mam ra­cję?

– Chy­ba tak. O co ci cho­dzi?

– O nic, zu­peł­nie o nic – od­par­łem nie­win­nie i wy­ją­łem wa­liz­kę z sza­fy.

Pe­tey za­py­tał: – Do­kąd się wy­bie­rasz?

– Do domu na week­end – wrzu­ci­łem kil­ka rze­czy do tor­by.

– Słu­chaj – po­wie­dział, z na­dzie­ją chwy­ciw­szy mnie za ra­mię – jak bę­dziesz w domu, mógł­byś wy­cią­gnąć tro­chę kasy od swo­je­go sta­re­go i po­ży­czyć mi, że­bym mógł ku­pić so­bie płaszcz z szo­pów?

– Może na­wet wy­kom­bi­nu­ję coś lep­sze­go – rzu­ci­łem z ta­jem­ni­czym mru­gnię­ciem, za­trza­sną­łem wa­liz­kę i wy­sze­dłem.

Rysunek 2

* * *

– Po­patrz – po­wie­dzia­łem do Pe­teya, wró­ciw­szy w po­nie­dzia­łek rano. Otwo­rzy­łem wa­liz­kę i po­ka­za­łem mu to wiel­kie, ku­dła­te, śmier­dzą­ce jak moc­no ze­psu­te tru­chło coś, któ­re mój sza­now­ny ro­dzi­ciel miał na so­bie w 1925, gdy roz­bi­jał się swo­im stutz be­ar­ca­tem.

– Ja cię krę­cę? – w gło­sie Pe­teya po­brzmie­wał na­boż­ny sza­cu­nek. Obie­ma rę­ka­mi wcze­pił się w płaszcz, po czym wtu­lił weń całą twarz. – Ja cię krę­cę! – po­wtó­rzył ja­kieś pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia razy.

– Chcesz go? – spy­ta­łem krót­ko.

– O, tak!!! – za­wył z za­chwy­tem, przy­ci­ska­jąc do sie­bie tłu­ste fu­tro. Za­raz po­tem w jego oczach za­bły­sło coś na kształt po­dej­rze­nia. – Co za to chcesz?

– Two­ją dziew­czy­nę – wy­pa­li­łem bez ogró­dek.

– Pol­ly? – wy­szep­tał ze zgro­zą. – Chcesz Pol­ly?

– Do­kład­nie.

Od­rzu­cił płaszcz da­le­ko od sie­bie. – Ni­gdy – oznaj­mił twar­do.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. – W po­rząd­ku. Nie chcesz być w głów­nym nur­cie? Two­ja spra­wa.

Usia­dłem na krze­śle, uda­jąc, że czy­tam książ­kę, w isto­cie jed­nak ką­tem oka bacz­nie ob­ser­wo­wa­łem Pe­teya. Był czło­wie­kiem roz­dar­tym na dwo­je. Naj­pierw spoj­rzał na płaszcz okiem gło­du­ją­ce­go przed wi­try­ną pie­kar­ni. Za chwi­lę od­wró­cił wzrok i za­ci­snął zęby. Po­tem znów po­pa­trzył na fu­tro, tym ra­zem z jesz­cze więk­szą tę­sk­no­tą wy­pi­sa­ną na twa­rzy wiel­kim zgło­ska­mi. Po­now­nie się od­wró­cił, te­raz ze znacz­nie mniej­szą de­ter­mi­na­cją. Jego gło­wa ob­ra­ca­ła się tam i z po­wro­tem, pra­gnie­nie wzra­sta­ło, wola sła­bła. W koń­cu prze­stał się wier­cić; stał w bez­ru­chu, bez­gło­śnie po­że­ra­jąc wzro­kiem płaszcz pło­ną­cy­mi z po­żą­da­nia ocza­mi.

– W su­mie? To nie tak, że ko­cham Pol­ly czy coś – wy­du­kał beł­ko­tli­wie. – Że je­ste­śmy po sło­wie. Czy coś.

– Słusz­nie – za­mru­cza­łem z apro­ba­tą.

– Kim jest dla mnie Pol­ly albo ja dla Pol­ly?

– Ni­kim – pod­po­wie­dzia­łem.

– To była zwy­czaj­na spra­wa – parę śmi­­chów-chi­­chów i tyle.

– Przy­mierz ten płaszcz – roz­ka­za­łem.

Po­słu­chał. Fu­tro ster­cza­ło wy­so­ko po­nad jego usza­mi i spły­wa­ło aż na czub­ki pal­ców u stóp. Przy­po­mi­nał stos po­grze­bo­wy pe­łen zde­chłych szo­pów.

– Pa­su­je jak ulał – ucie­szył się.

Pod­nio­słem się z krze­sła. – I co, umo­wa stoi? – spy­ta­łem, wy­cią­ga­jąc doń rękę.

Prze­łknął śli­nę. – Stoi – oświad­czył i uści­snął mi dłoń.

Rysunek 3

* * *

Pierw­szą rand­kę z Pol­ly od­by­łem tego sa­me­go wie­czo­ru. Spo­tka­nie mia­ło cha­rak­ter roz­po­znaw­czy: mu­sia­łem okre­ślić, jak dużo pra­cy będę mu­siał wło­żyć w roz­wi­nię­cie jej mó­zgu do ak­cep­to­wal­ne­go prze­ze mnie po­zio­mu. Naj­pierw po­szli­śmy na ko­la­cję. – Mat­ko, ale pysz­nia­sta wy­żer­ka – po­wie­dzia­ła do mnie, gdy wy­cho­dzi­li­śmy z re­stau­ra­cji. Na­stęp­nie za­bra­łem ją na film. – Mat­ko, to był su­per­a­śny film – oświad­czy­ła, gdy opusz­cza­li­śmy kino. Po­tem od­pro­wa­dzi­łem ją do domu. – Mat­ko, od­lo­to­wo było – pod­su­mo­wa­ła, gdy ży­czy­łem jej do­brej nocy.

Do mo­je­go po­ko­ju wró­ci­łem z cięż­kim ser­cem. Strasz­li­wie za­ni­ży­łem roz­mia­ry za­da­nia, któ­re­go za­mie­rza­łem się pod­jąć. Igno­ran­cja tej dziew­czy­ny była prze­ra­ża­ją­ca. Wtło­cze­nie jej do gło­wy od­po­wied­niej wie­dzy by­ło­by sta­now­czo nie­wy­star­cza­ją­ce. Na do­bry po­czą­tek trze­ba było na­uczyć ją my­śleć. Wiel­ce am­bit­ny pro­jekt – tak am­bit­ny, że po­cząt­ko­wo ku­si­ło mnie, by od­dać ją Pe­tey­owi. Po­tem jed­nak po­my­śla­łem o jej licz­nych wdzię­kach na­tu­ry ana­to­micz­nej, o spo­so­bie, w jaki we­szła do po­ko­ju, oraz jak zgrab­nie po­słu­gi­wa­ła się no­żem i wi­del­cem. Zde­cy­do­wa­łem się pod­jąć wy­zwa­nie.

Po­sta­no­wi­łem po­dejść to tego sys­te­ma­tycz­nie. Za­mie­rza­łem udzie­lić jej kur­su z lo­gi­ki. Tak się szczę­śli­wie skła­da­ło, że jako stu­dent pra­wa, sam bra­łem udział w ta­kich za­ję­ciach i mia­łem do­stęp do ca­łej teo­rii. – Poll – za­czą­łem w dro­dze na na­szą ko­lej­ną rand­kę – dzi­siaj wie­czo­rem wy­bie­rze­my się na Knoll i po­roz­ma­wia­my.

– Ooo, su­per­a­śnie – od­po­wie­dzia­ła. Jed­na rzecz na obro­nę dzier­lat­ki: ze świe­cą szu­kać po­dob­nie zgod­nej i ocho­czej.

Po­szli­śmy na Knoll, ulu­bio­ne miej­sce scha­dzek na kam­pu­sie, i usie­dli­śmy pod sta­rym dę­bem. Spoj­rza­ła na mnie ocze­ku­ją­co. – O czym bę­dzie­my roz­ma­wiać? – spy­ta­ła.

– O lo­gi­ce.

Prze­tra­wiw­szy in­for­ma­cję, po ja­kieś mi­nu­cie zde­cy­do­wa­ła, że po­mysł się jej po­do­ba. – Bom­ba­stycz­nie – oświad­czy­ła.

– Lo­gi­ka – roz­po­czą­łem, od­krztu­sza­jąc z pew­nym za­że­no­wa­niem – to na­uka my­śle­nia. Za­nim bę­dzie­my my­śleć po­praw­nie, mu­si­my na­uczyć się roz­po­zna­wać naj­częst­sze fal­la­cje – błę­dy ro­zu­mo­wa­nia. Tym zaj­mie­my się dzi­siej­sze­go wie­czo­ru.

– Ju-huu! – krzyk­nę­ła ra­do­śnie, z eks­cy­ta­cją klasz­cząc w iry­tu­ją­co uro­czy spo­sób.

Skrzy­wi­łem się, lecz dziel­nie par­łem na­przód. – Za­cznij­my od przyj­rze­nia się fal­la­cji dic­to sim­pli­ci­ter.

– Ja­sne, da­jesz – za­chę­ci­ła, en­tu­zja­stycz­nie trze­po­cząc rzę­sa­mi.

Dic­to sim­pli­ci­ter ozna­cza ar­gu­ment opar­ty na nad­mier­nym uogól­nie­niu. Przy­kła­do­wo: sport jest do­bry. A za­tem wszy­scy po­win­ni upra­wiać sport.

– Ja­sne, że się zga­dzam – oznaj­mi­ła Pol­ly z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią. – No wiesz, sport jest su­per. Ku­masz, roz­wi­ja cia­ło i w ogó­le.

– Pol­ly? – za­czą­łem ła­god­nie – ten ar­gu­ment za­wie­ra błąd. „Sport jest do­bry” to uogól­nie­nie po­zba­wio­ne pod­staw me­ry­to­rycz­nych. Na przy­kład: je­śli masz cho­re ser­ce, sport nie jest do­bry. Jest szko­dli­wy. Wie­lu lu­dziom le­ka­rze za­bra­nia­ją ćwi­czyć. Mu­sisz po­wie­dzieć, że sport za­zwy­czaj jest do­bry. Albo że słu­ży więk­szo­ści lu­dzi. Ina­czej po­peł­niasz dic­to sim­pli­ci­ter. Ro­zu­miesz?

– Nie – przy­zna­ła. — Ale to bom­ba­stycz­ne. Zrób tak jesz­cze raz! Je­dziesz!

– Bę­dzie le­piej, je­że­li prze­sta­niesz zwie­szać mi się z rę­ka­wa – po­wie­dzia­łem, a gdy prze­sta­ła, mó­wi­łem da­lej: – Na­stęp­nie mamy tak zwa­ne po­chop­ne uogól­nie­nie. Słu­chaj uważ­nie: nie znasz fran­cu­skie­go. Pe­tey Bel­lows nie zna fran­cu­skie­go. A za­tem mu­szę przy­znać, że nikt na Uni­wer­sy­te­cie Min­ne­so­ty nie zna fran­cu­skie­go.

– Na­praw­dę?! – Pol­ly była w szo­ku. – Nikt?!

Z tru­dem ukry­łem moje roz­draż­nie­nie. – Pol­ly, to fal­la­cja: błąd ro­zu­mo­wa­nia. Zbyt szyb­ko do­ko­na­li­śmy znacz­ne­go uogól­nie­nia. Mamy zbyt mało prze­sła­nek, by uza­sad­nić taką tezę.

– Znasz wię­cej tych, no, fal­la­cji? – spy­ta­ła na wy­de­chu. – To faj­niej­sze niż ta­niec!

Wal­czy­łem z falą roz­pa­czy. Z tą dziew­czy­ną nie po­su­wa­łem się ani odro­bi­nę na­przód. Nic a nic. Cóż, wy­trwa­łość to moje dru­gie imię. Par­łem na­przód. – Na­stęp­nie mamy post hoc, ergo prop­ter hoc. Po­słu­chaj tego: nie bierz­my Bil­la na pik­nik. Za każ­dym ra­zem, kie­dy z nami je­dzie, pada.

– Znam ko­goś ta­kie­go – oznaj­mi­ła. – Dziew­czy­na z są­siedz­twa – Eula Bec­ker, tak się na­zy­wa. Za­wsze dzia­ła. Za każ­dym ra­zem, kie­dy bie­rze­my ją na pik­nik, to?

– Pol­ly – prze­rwa­łem jej ostro – to błąd ro­zu­mo­wa­nia. Eula Bec­ker nie wy­wo­łu­je desz­czu. Nie ma z nim żad­ne­go związ­ku. Po­peł­niasz post hoc, ergo prop­ter hoc, oskar­ża­jąc o to Eulę Bec­ker.

– To już tak nie zro­bię, se­rio – obie­ca­ła so­len­nie. – Je­steś na mnie wku­rzo­ny?

Wes­tchną­łem. – Nie, Pol­ly.

– Sup­cio, to po­każ mi jesz­cze ja­kieś inne fal­la­cje.

– W po­rząd­ku. Spró­buj­my sprzecz­nych prze­sła­nek.

– Ja­sne, bom­ba – za­ćwier­ka­ła, ra­do­śnie mru­ga­jąc ocza­mi.

Zmarsz­czy­łem brew, ale he­ro­icz­nie par­łem na­przód. – Oto przy­kład sprzecz­nych prze­sła­nek: je­śli Bóg jest wszech­mo­gą­cy, czy jest w sta­nie stwo­rzyć ka­mień tak cięż­ki, że na­wet On nie zdo­ła go unieść?

– No ja­sne – oświad­czy­ła pew­nie.

– Prze­cież je­śli może wszyst­ko, to umie też pod­nieść ka­mień – za­uwa­ży­łem.

– Ano, fakt – po­wie­dzia­ła w za­du­mie. – W ta­kim ra­zie chy­ba nie może stwo­rzyć cze­goś ta­kie­go.

– Ale On jest wszech­mo­gą­cy – przy­po­mnia­łem. – Może wszyst­ko.

Z uwa­gą dra­pa­ła swo­ją ślicz­ną, pu­stą głów­kę. – Kur­czę, nic już nie ro­zu­miem – przy­zna­ła.

– Oczy­wi­ście, że nie ro­zu­miesz. Prze­słan­ki two­rzą­ce wnio­sek są wza­jem­nie sprzecz­ne. Taki wnio­sek nie ma pra­wa bytu. Je­śli ist­nie­je wszech­po­tęż­na siła, nie może ist­nieć obiekt, któ­re­go siła ta nie by­ła­by w sta­nie po­ru­szyć. Je­śli ist­nie­je taki obiekt, nie może ist­nieć siła. Ro­zu­miesz już?

– Opo­wiedz mi jesz­cze, to ta­kie fa­jo­we – po­pro­si­ła en­tu­zja­stycz­nie.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. – Są­dzę, że na dzi­siaj skoń­czy­li­śmy. Te­raz od­pro­wa­dzę cię do domu, upo­rząd­ku­jesz so­bie zdo­by­tą wie­dzę. Na­stęp­na run­da ju­tro wie­czo­rem.

Od­sta­wi­łem ją do żeń­skie­go aka­de­mi­ka, gdzie nie omiesz­ka­ła po­in­for­mo­wać mnie, że mia­ła „su­per­a­śny” wie­czór, i z cięż­kim ser­cem po­wlo­kłem się do swo­je­go po­ko­ju. Pe­tey le­żał roz­wa­lo­ny na swo­im łóż­ku, chra­piąc, płaszcz z szo­pów zwi­nię­ty w jego no­gach ni­czym wiel­ka, ku­dła­ta be­stia. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy go nie zbu­dzić i nie oświad­czyć, że może wziąć so­bie swo­ją dziew­czy­nę z po­wro­tem, dro­ga wol­na. Wy­da­wa­ło się ja­sne, że mój plan był ska­za­ny na nie­po­wo­dze­nie. Dzie­ci­na była po pro­stu cał­ko­wi­cie od­por­na na lo­gi­kę.

Za­raz po­tem jed­nak spoj­rza­łem na spra­wę po­now­nie. Zmar­no­wa­łem już jed­no po­po­łu­dnie; dru­gie nie zro­bi róż­ni­cy. Kto wie? Być może gdzieś głę­bo­ko w wy­ga­słych cze­lu­ściach wul­ka­nu jej umy­słu tli­ły się jesz­cze ja­kieś wą­tłe iskier­ki świa­do­mo­ści. Może był­bym w sta­nie roz­dmu­chać je w praw­dzi­wy pło­mień. Przy­zna­ję, szan­se po­wo­dze­nia były zni­ko­me, jed­nak zde­cy­do­wa­łem się dać jej jesz­cze jed­ną szan­sę.

* * *

Usa­do­wiw­szy się pod dę­bem na­stęp­ne­go wie­czo­ru, ogło­si­łem: – Na­szym pierw­szym błę­dem ro­zu­mo­wa­nia na dziś jest fal­la­cja zwa­na ad mi­se­ri­cor­diam.

Pol­ly za­drża­ła z roz­ko­szą.

Rysunek 4

– Słu­chaj uważ­nie – po­wie­dzia­łem. – Pe­wien czło­wiek ubie­ga się o pra­cę. Kie­dy szef pyta go o kwa­li­fi­ka­cje, od­po­wia­da, że ma żonę i szóst­kę dzie­ci, ona jest bez­bron­ną ka­le­ką, dzie­cia­ki nie mają co na sie­bie wło­żyć, są głod­ne, bose i ob­dar­te, w domu nie ma łó­żek, w piw­ni­cy brak wę­gla, a zbli­ża się zima.

Po obu za­ró­żo­wio­nych po­licz­kach Pol­ly spły­nę­ła łza. – Och, to okrop­ne, okrop­ne – za­łka­ła.

– Tak, to okrop­ne – zgo­dzi­łem się – jed­nak to ża­den ar­gu­ment. Ten czło­wiek nie od­po­wie­dział na py­ta­nie pra­co­daw­cy o kwa­li­fi­ka­cje. Za­miast tego od­wo­łał się do jego współ­czu­cia. Tym sa­mym po­peł­nił ad mi­se­ri­cor­diam. Ro­zu­miesz?

– Masz chu­s­tecz­kę? – po­cią­gnę­ła no­sem.

Bez sło­wa po­da­łem jej chust­kę i sta­ra­łem się zdu­sić w so­bie chęć krzy­ku, pod­czas gdy ona wy­cie­ra­ła swo­je uro­cze ślep­ka. – Na­stęp­nie – pod­ją­łem sta­ran­nie kon­tro­lo­wa­nym to­nem – omó­wi­my fał­szy­wą ana­lo­gię. Oto nasz przy­kład: stu­den­ci pod­czas eg­za­mi­nów po­win­ni mieć do­stęp do pod­ręcz­ni­ków. W koń­cu chi­rur­dzy przy ope­ra­cjach ko­rzy­sta­ją ze zdjęć rent­ge­now­skich, praw­ni­cy w trak­cie pro­ce­su mają no­tat­ki, a cie­śle – pla­ny wzno­szo­nych bu­dyn­ków. A za­tem dla­cze­go nie po­zwo­lić stu­den­tom za­glą­dać do ksią­żek pod­czas te­stów?

– Kur­czę – oznaj­mi­ła en­tu­zja­stycz­nie – to naj­ekstra­śniej­szy po­mysł, jaki sły­sza­łam!

– Pol­ly? – ode­zwa­łem się cierp­ko – ten ar­gu­ment jest cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny sen­su. Le­ka­rze, praw­ni­cy i cie­śle nie pod­cho­dzą do eg­za­mi­nów, by spraw­dzić, ile się na­uczy­li. Stu­den­ci ow­szem. Sy­tu­acje są zu­peł­nie inne, nie mo­żesz na ich pod­sta­wie two­rzyć ana­lo­gii.

– A ja na­dal uwa­żam, że to do­bry po­mysł – oświad­czy­ła Pol­ly.

– Świ­ru­ska – wy­mam­ro­ta­łem pod no­sem. Upar­cie par­łem jed­nak na­przód. – Spró­buj­my może z hi­po­te­zą sprzecz­ną z fak­ta­mi, po­tocz­nie na­zy­wa­nym gdy­ba­niem.

Re­ak­cja Pol­ly: – Brzmi pysz­nie, da­jesz.

– Po­słu­chaj tego: gdy­by Ma­ria Skło­­do­w­ska-Cu­­rie nie zo­sta­wi­ła pły­ty fo­to­gra­ficz­nej w szu­fla­dzie z ka­wał­kiem ura­ni­ni­tu, dzi­siej­szy świat nie znał­by radu.

– Fakt, fakt – Pol­ly po­ki­wa­ła gło­wą. – Wi­dzia­łeś film? Och, po pro­stu mnie roz­wa­lił. Ten Wal­ter Pid­ge­on jest za­bój­czy. Po pro­stu mnie roz­kła­da.

– Je­że­li po­tra­fisz przez mo­ment za­po­mnieć o panu Pid­ge­onie – wy­ce­dzi­łem chłod­no – chciał­bym za­uwa­żyć, że ta wy­po­wiedź za­wie­ra błąd w ro­zu­mo­wa­niu. Może Skło­­do­w­ska-Cu­­rie od­kry­ła­by rad tro­chę póź­niej. Może zro­bił­by to ktoś inny. Mo­gło wy­da­rzyć się mnó­stwo rze­czy. Nie mo­żesz roz­po­cząć ro­zu­mo­wa­nia od nie­praw­dzi­wej hi­po­te­zy i na jej pod­sta­wie wy­cią­gać wspie­ra­ją­cych wnio­sków.

– Wal­ter Pid­ge­on po­wi­nien czę­ściej grać w fil­mach – za­uwa­ży­ła Pol­ly. – Pra­wie już się go nie wi­du­je.

Pod­ją­łem de­cy­zję: jed­na ostat­nia pró­ba. Tyl­ko jed­na. Jest gra­ni­ca, któ­rej śmier­tel­nik prze­kro­czyć nie może. – Na­stęp­na fal­la­cja to tak zwa­ne za­tru­cie stud­ni.

– Ale słod­kie! – za­gul­go­ta­ła ra­do­śnie.

– Dwóch męż­czyzn bie­rze udział w de­ba­cie. Pierw­szy z nich wsta­je i mówi: „Mój prze­ciw­nik to bez­czel­ny kłam­ca, nie moż­na wie­rzyć w ani jed­no jego sło­wo?” Te­raz, Pol­ly, po­myśl uważ­nie. Za­sta­nów się głę­bo­ko. Co jest nie tak?

Ob­ser­wo­wa­łem z uwa­gą, jak w sku­pie­niu marsz­czy­ła swo­ją kre­mo­wą brew. Na­gle, prze­błysk in­te­li­gen­cji – pierw­szy, któ­ry dane mi było u niej zo­ba­czyć – bły­snął w jej oczach.

– To nie w po­rząd­ku – oznaj­mi­ła z obu­rze­niem. – Zu­peł­nie nie w po­rząd­ku. Jaką szan­sę ma ten dru­gi fa­cet, sko­ro ten pierw­szy wy­zy­wa go od kłam­ców, za­nim jesz­cze w ogó­le zdą­żył się ode­zwać?

– Ra­cja! – za­wy­łem w ra­do­snym unie­sie­niu. – Stu­pro­cen­to­wa ra­cja! To nie­uczci­we. Ten pierw­szy za­truł stud­nię, nim kto­kol­wiek zdo­łał się z niej na­pić. Spa­ra­li­żo­wał prze­ciw­ni­ka, za­nim ten za­czął? Pol­ly, je­stem z cie­bie dum­ny.

– Fiu, fiu – za­mru­cza­ła, pło­niąc się z za­do­wo­le­nia.

– Wi­dzisz, moja dro­ga? To wca­le nie są trud­ne rze­czy. Mu­sisz się tyl­ko skon­cen­tro­wać. Myśl – ba­daj – oce­niaj. Chodź, po­wtórz­my to, cze­go się na­uczy­li­śmy.

– Da­jesz – po­wie­dzia­ła, pod­kre­śla­jąc wy­po­wiedź wdzięcz­nym ru­chem dło­ni.

* * *

Uskrzy­dlo­ny wie­dzą, że Pol­ly nie była zu­peł­ną kre­tyn­ką, roz­po­czą­łem dłu­gie, cier­pli­we pod­su­mo­wa­nie wszyst­kie­go, co jej prze­ka­za­łem. Raz po raz przy­ta­cza­łem przy­kła­dy, wy­ja­śnia­łem błę­dy, ku­łem że­la­zo bez chwi­li od­de­chu. Przy­po­mi­na­ło to ko­pa­nie tu­ne­lu. Po­cząt­ko­wo wszyst­ko to było ka­tor­gą, po­tem i mro­kiem. Nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia, kie­dy uj­rzę świa­tło – czy to kie­dy­kol­wiek na­stą­pi – lecz nie pod­da­wa­łem się. Tłu­kłem, szar­pa­łem się, dra­pa­łem – aż wresz­cie me wy­sił­ki zo­sta­ły wy­na­gro­dzo­ne. Wy­chwy­ci­łem sła­by pro­myk świa­tła, a po­tem pro­myk ów już tyl­ko rósł, aż na­resz­cie w tu­nel wla­ło się słoń­ce i na­sta­ła ja­sność.

Za­ję­ło mi to pięć wy­cień­cza­ją­cych wie­czo­rów, ale było war­to. Uczy­ni­łem z Pol­ly lo­gi­ka; na­uczy­łem ją my­śleć. Moja pra­ca zo­sta­ła ukoń­czo­na. Wresz­cie była mnie god­na. Pol­ly Espy – ide­al­na żona dla ide­al­ne­go mnie, od­po­wied­nia go­spo­dy­ni mo­ich licz­nych re­zy­den­cji, przy­kład­na mat­ka mych peł­nych ogła­dy dzie­ci.

Nie moż­na uznać, że nie było we mnie krzty mi­ło­ści dla tej dziew­czy­ny. Wręcz prze­ciw­nie: tak jak Pig­ma­lion ko­chał stwo­rzo­ny przez sie­bie żywy ide­ał ko­bie­ty, ta­kież uczu­cie ży­wi­łem do mo­je­go two­ru. Po­sta­no­wi­łem za­zna­jo­mić ją ze sta­nem mego ser­ca na naj­bliż­szym spo­tka­niu. Nad­szedł czas, by na­sza zna­jo­mość z aka­de­mic­kiej prze­ro­dzi­ła się w tę o pod­ło­żu ro­man­tycz­nym.

– Pol­ly – ode­zwa­łem się uro­czy­ście, gdy znów usie­dli­śmy pod na­szym dę­bem – dzi­siej­sze­go wie­czo­ru nie bę­dzie­my zaj­mo­wać się błę­da­mi ro­zu­mo­wa­nia.

– Ojej – po­wie­dzia­ła z roz­cza­ro­wa­niem.

– Moja dro­ga – pod­ją­łem, ob­da­rza­jąc ją uśmie­chem – spę­dzi­li­śmy ra­zem pięć wie­czo­rów. Do­sko­na­le się do­ga­du­je­my. Ja­snym jest, jak do­brze do sie­bie pa­su­je­my.

– Po­chop­ne uogól­nie­nie – oświad­czy­ła bły­sko­tli­wie.

– Prze­pra­szam bar­dzo?

– Po­chop­ne uogól­nie­nie – po­wtó­rzy­ła. – Jak mo­żesz stwier­dzić, że je­ste­śmy dla sie­bie stwo­rze­ni, na pod­sta­wie mar­nych pię­ciu ran­dek?

Za­śmia­łem się z roz­ba­wie­niem. Dro­gie dzie­cię so­lid­nie od­ro­bi­ło swo­ją lek­cję. – Moja dro­ga – ode­zwa­łem się, wy­ro­zu­mia­le po­kle­pu­jąc wierzch jej dło­ni – pięć ran­dek to dość. Prze­cież nie mu­sisz zjeść ca­łe­go tor­tu, by wie­dzieć, że ci sma­ku­je.

– Fał­szy­wa ana­lo­gia – od­par­ła na­tych­miast. – Nie je­stem tor­tem, tyl­ko dziew­czy­ną.

Rysunek 5

Za­chi­cho­ta­łem z mniej­szym roz­ba­wie­niem. Dro­gie dzie­cię od­ro­bi­ło swo­ją lek­cję zbyt do­brze. Po­sta­no­wi­łem zmie­nić tak­ty­kę. Pro­sta, moc­na, bez­po­śred­nia de­kla­ra­cja mi­ło­ści mu­sia­ła być naj­lep­szym wyj­ściem. Na mo­ment za­mil­kłem, a mój wspa­nia­le roz­wi­nię­ty mózg po­szu­ki­wał naj­wła­ściw­szych słów. Na­stęp­nie roz­po­czą­łem: – Pol­ly, ko­cham cię. Je­steś dla mnie ca­łym świa­tem, księ­ży­cem, gwiaz­da­mi i każ­dą z kon­ste­la­cji w prze­strze­ni ko­smicz­nej. Pro­szę, ko­cha­nie, zo­stań­my ofi­cjal­nie parą: je­śli od­mó­wisz, ży­cie stra­ci sens. Będę mar­nieć w oczach. Prze­sta­nę przyj­mo­wać po­sił­ki. Będę prze­mie­rzać tę nie­go­ścin­ną zie­mię, pu­sto­oki, wy­pra­ny z wszel­kich cie­płych emo­cji wrak czło­wie­ka.

– Ad mi­se­ri­cor­diam – stwier­dzi­ła pew­nie Pol­ly.

Zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ża­den ze mnie Pig­ma­lion: by­łem dok­to­rem Fran­ken­ste­inem, moje mon­strum zaś, uży­wa­jąc ko­lo­kwial­ne­go okre­śle­nia, trzy­ma­ło mnie za mor­dę. Roz­pacz­li­wie wal­czy­łem z za­le­wa­ją­cą mnie falą pa­ni­ki: mu­sia­łem za wszel­ką cenę za­cho­wać zim­ną krew.

– No do­brze, Pol­ly – po­wie­dzia­łem, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu– z całą pew­no­ścią opa­no­wa­łaś fal­la­cje.

– A że­byś wie­dział – zgo­dzi­ła się z en­tu­zja­stycz­nym kiw­nię­ciem gło­wą.

– A kto cię ich na­uczył, Pol­ly?

– Ty.

– To praw­da. A za­tem masz u mnie pe­wien dług, czyż nie, moja dro­ga? Gdy­by nie ja, ni­gdy nie po­zna­ła­byś błę­dów ro­zu­mo­wa­nia.

– Hi­po­te­za sprzecz­na z fak­ta­mi – zri­po­sto­wa­ła na­tych­miast.

Z wy­sił­kiem otar­łem kro­plę potu z czo­ła. – Pol­ly – wy­chry­pia­łem – nie mo­żesz brać tych wszyst­kich rze­czy tak do­słow­nie. Chcę po­wie­dzieć, że to wie­dza książ­ko­wa. Wiesz, że to, cze­go uczą nas w szko­le, ni­jak się ma do praw­dzi­we­go ży­cia.

– Dic­to sim­pli­ci­ter – oznaj­mi­ła, prze­kor­nie gro­żąc mi pal­cem.

To prze­la­ło cza­rę go­ry­czy. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, ry­cząc ni­czym ra­nio­ny ba­wół. – Bę­dziesz ze mną cho­dzić na se­rio czy nie?!

– Nie – od­par­ła spo­koj­nie.

– Dla­cze­go nie?! – za­żą­da­łem od­po­wie­dzi.

– Bo tego po­po­łu­dnia obie­ca­łam Pe­tey­owi Bel­low­so­wi, że ofi­cjal­nie bę­dzie­my parą.

Cof­ną­łem się, chwi­lo­wo spa­ra­li­żo­wa­ny ogro­mem zdra­dy i to­wa­rzy­szą­cej jej nie­sła­wie mej skrom­nej oso­by. Po tym, jak obie­cał, jak za­warł umo­wę, po tym, jak uści­snął mi dłoń! – Drań! – za­wy­łem, ko­piąc wiel­kie bry­ły traw­ni­ka. – Nie mo­żesz z nim cho­dzić, Pol­ly. To kłam­czuch! Oszust! Drań!!!

– Za­tru­cie stud­ni – od­par­ła Pol­ly – i prze­stań wrzesz­czeć. Uwa­żam, że wrzesz­cze­nie też po­win­no być uzna­ne za fal­la­cję.

Z wiel­kim wy­sił­kiem mo­jej że­la­znej woli, zmu­si­łem się do zmia­ny tonu.– Do­brze – po­wie­dzia­łem. – Je­steś już lo­gi­kiem. Spójrz­my na to lo­gicz­nie. Jak mo­żesz przed­kła­dać Pe­teya Bel­low­sa nade mnie? Po­patrz na mnie: bły­sko­tli­wy stu­dent, wy­bit­ny in­te­lek­tu­ali­sta, czło­wiek o wspa­nia­łej przy­szło­ści. Te­raz spójrz na Pe­teya: nie­szko­dli­wy idio­ta, nie­sta­bil­ny psy­chicz­nie ner­wus, gość, któ­ry ni­gdy nie wie, z cze­go bę­dzie żył na­stęp­ne­go dnia. Po­tra­fisz po­dać mi choć je­den lo­gicz­ny po­wód, dla któ­re­go po­win­naś za­cząć ofi­cjal­nie cho­dzić z Pe­tey­em Bel­low­sem?

– Ja­sne – oświad­czy­ła Pol­ly. – Ma płaszcz z szo­pów.

Rysunek 6

 

Na co komu logika? — analiza

Mar­cin Tka­czyk, Na co komu lo­gi­ka? (Źró­dło: http://www.kul.pl/na-co-komu-logika-marcina-tkaczyka-w-probnym-egzaminie-maturalnym-z-jezyka-polskiego-2015,art_57663.html)

Każ­dy na­uczy­ciel lo­gi­ki bywa od cza­su do cza­su py­ta­ny o cel i sens ucze­nia się jego dys­cy­pli­ny. Ta­de­usz Ko­tar­biń­ski, wy­bit­ny pol­ski uczo­ny, zwykł był w ta­kich sy­tu­acjach ma­wiać : „py­ta­nie »na co komu lo­gi­ka«” po­win­no być roz­pa­try­wa­ne jako część szer­sze­go pro­ble­mu: »na co czło­wie­ko­wi ro­zum?«”. Kto nie wi­dzi po­trze­by ucze­nia się lo­gi­ki, ten nie do koń­ca zda­je so­bie spra­wę z tego, do cze­go słu­ży ro­zum. Każ­dy zaś, kto wie, do cze­go ro­zum słu­ży, ma świa­do­mość i tego , jak po­trzeb­ne jest wy­kształ­ce­nie jego na­tu­ral­nej zdol­no­ści do ja­sne­go my­śle­nia, ści­słe­go wy­po­wia­da­nia się i po­praw­ne­go uza­sad­nia­nia gło­szo­nych tez.

Są tacy , któ­rzy gło­szą, że lo­gi­ka jest zbyt trud­na , by zwy­kły śmier­tel­nik mógł wy­kształ­cić się w niej na ja­kim­kol­wiek roz­sąd­nym po­zio­mie. To, oczy­wi­ście , jest głup­stwo . Sko­ro bo­wiem w cyr­ku słoń może opa­no­wać sztu­kę tań­ca, to na­le­żą­cy do uni­wer­sy­te­tu re­pre­zen­tant ga­tun­ku homo sa­piens jest w sta­nie wy­szko­lić się w uży­wa­niu jed­nej ma­te­ma­tycz­nej funk­cji – in­ter­pre­ta­cji .

Moż­na jed­nak spo­tkać lu­dzi, któ­rzy wąt­pią w zwią­zek umie­jęt­no­ści lo­gicz­ne­go my­śle­nia ze stu­dio­wa­niem teo­re­tycz­nej lo­gi­ki. Lu­dzie ci, cza­sem na­wet na­uko­wo uty­tu­ło­wa­ni, przy­pi­su­ją so­bie sa­mym prak­tycz­ne umie­jęt­no­ści lo­gicz­ne, przy­zna­jąc się za­ra­zem do tego, że lo­gi­ki ni­gdy nie zdo­ła­li się na­uczyć. Mylą się . Wie­rzą oni na­iw­nie we wła­sne zdol­no­ści do ja­sne­go my­śle­nia, pre­cy­zyj­ne­go wy­po­wia­da­nia się i po­praw­ne­go uza­sad­nia­nia, po­nie­waż nie są w sta­nie do­strzec lo­gicz­nych błę­dów, któ­re no­to­rycz­nie po­peł­nia­ją. Sko­ro nie wi­dzą wła­snych błę­dów lo­gicz­nych, nie cier­pią z ich po­wo­du i upew­nia­ją sa­mych sie­bie, że nie po­trze­bu­ją kształ­cić się w lo­gi­ce. W ten spo­sób wpa­da­ją w za­klę­ty krąg nie­lo­gicz­no­ści . Gdy­by ze­chcie­li na­uczyć się lo­gi­ki, z prze­ra­że­niem od­no­si­li­by się do non­sen­sów, któ­re wcze­śniej wy­da­wa­ły się im cał­kiem roz­sąd­ne , a na­wet głę­bo­kie . Al­bo­wiem , jak na­pi­sał Jan Łu­ka­sie­wicz , wiel­ki lo­gik, kto wy­kształ­cił się w lo­gi­ce ma­te­ma­tycz­nej, temu jak­by łu­ski spa­da­ją z oczu, wi­dzi on błę­dy tam, gdzie inni ich nie do­strze­ga­ją, i do­strze­ga non­sen­sy tam, gdzie wie­lu wi­dzi ja­kąś ta­jem­ni­czą głę­bię . Rze­czy­wi­ście , wy­jąw­szy za­wo­do­wych lo­gi­ków, stu­diu­je­my lo­gi­kę nie po to, by coś – w do­my­śle: coś prak­tycz­ne­go – z nią zro­bić. Ra­czej stu­diu­je­my lo­gi­kę po to, by ona coś zro­bi­ła z nami, w szcze­gól­no­ści z na­szym my­śle­niem.

W po­cie czo­ła wdra­ża­jąc się w pod­sta­wo­we ra­chun­ki lo­gicz­ne, dzień po dniu, w re­zul­ta­cie wiel­kie­go wy­sił­ku, prze­żyw­szy licz­ne nie­bez­piecz­ne przy­go­dy ma­te­ma­tycz­ne i fi­lo­zo­ficz­ne, wcho­dzi­my w po­sia­da­nie skar­bu kul­tu­ry lo­gicz­nej . Myśl czło­wie­ka lo­gicz­nie wy­kształ­co­ne­go roż­ni się bo­wiem od na­tu­ral­nej zdol­no­ści do lo­gicz­ne­go my­śle­nia mniej wię­cej tak, jak mi­strzow­ski skok nar­ciar­ski wy­kształ­co­ne­go spor­tow­ca roż­ni się od na­tu­ral­nej zdol­no­ści do pod­ska­ki­wa­nia przy grze w kla­sy.

Dia­gram ar­gu­men­ta­cji:

image

Ko­men­tarz do dia­gra­mu

Dia­gram przed­sta­wia struk­tu­rę uza­sad­nie­nia wnio­sku, któ­rym zda­je się twier­dze­nie „Po­win­ni­śmy uczyć się lo­gi­ki” (nie jest ono wy­ra­żo­ne wprost, ale na pew­no jest im­pli­ko­wa­ne przez pod­ję­te roz­wa­ża­nia – moż­na by sfor­mu­ło­wać tak­że w inny spo­sób, np. „War­to uczyć się lo­gi­ki”). Au­tor roz­wa­ża trzy ar­gu­men­ty prze­ciw tej te­zie: 1. Nie­któ­rzy wąt­pią w sens ucze­nia się lo­gi­ki. 2. Lo­gi­ka jest uwa­ża­na za zbyt trud­ną, by móc jej na­uczyć na roz­sąd­nym po­zio­mie. 3. Moż­na mieć umie­jęt­no­ści lo­gicz­ne­go my­śle­nia bez przej­ścia kur­su lo­gi­ki for­mal­nej. Po­nad­to ofe­ru­je je­den ar­gu­ment za tezą: Ucze­nie się lo­gi­ki jest po­trzeb­ne do roz­wi­nię­cia na­tu­ral­nej — do­syć ułom­nej — zdol­no­ści czło­wie­ka do uży­wa­nia ro­zu­mu, tj. do ja­sne­go my­śle­nia, po­praw­ne­go ro­zu­mo­wa­nia i ści­słe­go wy­po­wia­da­nia się. Za tym zaś prze­ko­na­niem prze­ma­wia ar­gu­ment z ana­lo­gii o mniej wię­cej na­stę­pu­ją­cej wy­mo­wie: wy­kształ­co­ny lo­gicz­nie umysł do­ko­nu­je mi­strzow­skich (i abs­trak­cyj­nych) ope­ra­cji, gdy nie­wy­kształ­co­ny nie jest świa­do­my swo­ich błę­dów i ope­ru­je na ni­skim po­zio­mie spraw­no­ści (i abs­trak­cji).

Dia­gram przed­sta­wia tak­że prze­mil­cza­ne in­for­ma­cje, któ­re zo­sta­ły zre­kon­stru­owa­ne pod­czas ry­so­wa­nia dia­gra­mu.

In­te­re­su­ją­ca jest ar­gu­men­ta­cja ma­ją­ca na celu zbi­cie ar­gu­men­ta­cji opo­nen­tów tezy:

1. Opi­nia Ko­tar­biń­skie­go, na któ­rej za­sa­dza się do­syć ofen­sy­wa ar­gu­men­ta­cja ma­ją­ca na celu onie­śmie­le­nie tych, któ­rzy by­li­by skłon­ni wąt­pić w war­tość ucze­nia się lo­gi­ki.

2. Ar­gu­ment z ana­lo­gii: sko­ro słoń może na­uczyć się tań­ca, to stu­dent może opa­no­wać po­słu­gi­wa­nie się funk­cją in­ter­pre­ta­cji. Ar­gu­ment z ana­lo­gii wy­ma­ga roz­wa­że­nia, na ile istot­ne jest po­do­bień­stwo mię­dzy po­rów­ny­wa­ny­mi czło­na­mi. Je­śli uświa­do­mi­my so­bie, jak wy­glą­da „tań­czą­cy” słoń, to ar­gu­ment ten może wzbu­dzić tym więk­sze wąt­pli­wo­ści co do war­to­ści i uży­tecz­no­ści ucze­nia się lo­gi­ki. Tym bar­dziej, że tre­so­wa­nie sło­ni może być trak­to­wa­ne jako wąt­pli­we mo­ral­nie.

Au­tor od­wo­łu­je się do po­ję­cia funk­cji in­ter­pre­ta­cji, któ­ra może być nie­zro­zu­mia­łe (tym bar­dziej, że uży­wa się tak­że in­nej ter­mi­no­lo­gii, np. funk­cji war­to­ścio­wa­nia), samo od­wo­ła­nie zaś może wy­da­wać się nie­po­trzeb­nym epa­to­wa­niem ter­mi­no­lo­gią i zwy­czaj­nie znie­chę­cać. Wąt­pli­wo­ści może bu­dzić fakt, czy opa­no­wa­nie funk­cji in­ter­pre­ta­cji ozna­cza roz­sąd­ny po­ziom wy­kształ­ce­nia lo­gicz­ne­go.

3. Zwią­zek lo­gi­ki for­mal­nej z umie­jęt­no­ścią lo­gicz­ne­go my­śle­nia bywa po­da­wa­ny w wąt­pli­wość, tak­że przez au­to­ry­te­ty z za­kre­su lo­gi­ki for­mal­nej. Prof. Ma­rek To­karz uwa­ża, że „lu­dzie my­ślą roz­sąd­nie i do­brze ro­zu­mie­ją to, co się do nich mówi, nie dzię­ki temu, że na­uczy­li się lo­gi­ki, lecz WBREW temu, że jej ich uczo­no” (M. To­karz, O zdro­wy roz­są­dek w lo­gi­ce, „Stu­dia Se­mio­tycz­ne” 1994, nr 19, s. 71). Czy­li moż­na wąt­pić w ten zwią­zek, nie bę­dąc nie­świa­do­mym błę­dów, któ­re się po­peł­nia, a bę­dąc wy­kształ­co­nym lo­gicz­nie.

Po­wy­żej wska­za­łem kil­ka new­ral­gicz­nych punk­tów ar­gu­men­ta­cji Prof. Mar­ci­na Tka­czy­ka (są to nie tyl­ko moje za­strze­że­nia, lecz tak­że uwa­gi uczniów i stu­den­tów, z któ­ry­mi ana­li­zo­wa­li­śmy ów tekst), acz­kol­wiek chciał­bym pod­kre­ślić, że po­dzie­lam jego tezę (choć nie ak­cep­tu­ję ca­ło­ści uza­sad­nie­nia) i ak­cep­tu­ję ar­gu­men­ta­cję od­wo­łu­ją­cą się do war­to­ści ucze­nia lo­gi­ki ze wzglę­du na roz­wi­nię­cie na­tu­ral­nej skłon­no­ści czło­wie­ka do po­słu­gi­wa­nia się ro­zu­mem.

 

12 gniewnych ludzi (3)

War­to być może zwró­cić uwa­gę na jesz­cze jed­ną spra­wę po­ru­szo­ną w wy­po­wie­dzi Ósem­ki. Stwier­dza on mia­no­wi­cie, że w trak­cie pro­ce­su prze­słu­cha­no tyl­ko dwóch świad­ków, w tym za­le­d­wie jed­ne­go świad­ka na­ocz­ne­go (ko­bie­tę z na­prze­ciw­ka). Zgod­nie ze sta­rą za­sa­dą są­dow­ni­czą: „je­den świa­dek to ża­den świa­dek”, więc po­wo­ły­wa­nie się ław­ni­ków na fakt, że ktoś wi­dział za­bój­stwo wy­da­je się do­syć kru­che jako ar­gu­ment. Znaj­du­je to tak­że od­zwier­cie­dle­nie w wy­mia­nie bo­ha­te­rów do­ty­czą­cej kry­te­riów oce­ny siły ar­gu­men­tów:

  • Tyl­ko dwóch świad­ków w trak­cie ca­łe­go pro­ce­su. A co je­śli się mylą?
  • Co to zna­czy, że się mylą? Jaki był­by sens po­wo­ły­wa­nia świad­ków?
  • Mogą się my­lić?
  • Prze­cież ze­zna­wa­li pod przy­się­gą.
  • To tyl­ko lu­dzie, a lu­dzie po­peł­nia­ją błę­dy. Mogą się my­lić?
  • Nie są­dzę.
  • Wie pan, że mogą.
  • Daj pan spo­kój. Nikt tego nie może być pew­ny na 100 pro­cent. To nie na­uki ści­słe.

To na grun­cie nauk ści­słych (w szcze­gól­no­ści ma­te­ma­ty­ki) po­słu­gu­je­my się zwy­kle ostrym, wy­śru­bo­wa­nym kry­te­rium oce­ny do­wo­dów, w są­dzie moż­li­we jest tyl­ko wska­zy­wa­nie na to, co jest (bar­dziej) praw­do­po­dob­ne lub nie.

Na jesz­cze je­den cie­ka­wy fakt na­tra­fi­łem ostat­nio, oglą­da­jąc wy­wiad z Ne­ilem de­Gras­sem Ty­so­nem — zna­nym astro­fi­zy­kiem. Otóż zwró­cił on uwa­gę, że w są­dzie ze­zna­nia na­ocz­ne­go świad­ka zda­rze­nia są naj­bar­dziej war­to­ścio­wym ty­pem do­wo­du, pod­czas gdy w na­uce jest to ro­dzaj do­wo­du naj­słab­szy, naj­bar­dziej wąt­pli­wy. Ty­son czy­ni to spo­strze­że­nie, gdy zo­stał za­py­ta­ny, czy wie­rzy, że UFO od­wie­dza świat — i za­uwa­ża, że wie­lu lu­dzi… wi­dzi to, co chce wi­dzieć, tzn. in­ter­pre­tu­ją róż­ne zja­wi­ska fi­zycz­ne i astro­no­micz­ne czy pla­my na zdję­ciach jako stat­ki ko­smicz­ne. Są oni skłon­ni szu­kać i do­pa­try­wać się po­twier­dze­nia dla swo­ich prze­ko­nań, nie są zaś go­to­wi spró­bo­wać je oba­lić lub przy­naj­mniej szu­kać in­nych wy­ja­śnień dla ob­ser­wo­wa­nych zja­wisk.

Po­myśl­my o tym jesz­cze od in­nej stro­ny: wszy­scy zna­my prze­róż­ne ilu­zje optycz­ne. Naj­czę­ściej my­śli­my o tym jako czymś za­baw­nym, pod­czas gdy w isto­cie są to… po­raż­ki na­szych umy­słów. Me­cha­ni­zmy od­po­wie­dzial­ne za po­wsta­wa­nie ilu­zji są czę­sto wy­ko­rzy­sty­wa­ne wła­śnie przez — no­men omen — ilu­zjo­ni­stów, czy ina­czej: ma­gi­ków. Oczy­wi­ście, to nie jest miej­sce na oma­wia­nie se­kre­tów kuch­ni ilu­zjo­ni­stów, ale war­to o tym pa­mię­tać i za­ak­cep­to­wać, że ule­ga­nie ilu­zji = po­raż­ka umy­słu. I mieć świa­do­mość, że dzie­je się to czę­ściej, niż je­ste­śmy skłon­ni przy­znać.

Je­śli ktoś nie zna, war­to obej­rzeć fil­my z se­rii „In­vi­si­ble Go­ril­la”. Nie­któ­rzy z Was za­pew­ne zna­ją fil­my z dwie­ma dru­ży­na­mi, bia­łą i czar­ną, któ­re rzu­ca­ją pił­ką, a na­szym za­da­niem jest po­li­cze­nie licz­by rzu­tów (je­śli nie, to cie­ka­wą wer­sję znaj­dzie­cie tu­taj) — to też film z tej se­rii. Tu dwa inne przy­kła­do­we:


Dowód rzeczowy

Po dys­ku­sji o war­to­ści ze­znań świad­ków głos za­bie­ra Trój­ka, któ­ry wspo­mi­na o do­wo­dzie rze­czo­wym w po­sta­ci noża. Nóż miał zo­stać ku­pio­ny w oko­li­cy już po kłót­ni z oj­cem. Czwór­ka re­la­cjo­nu­je:

  • Po pierw­sze: chło­pak przy­znał się, że wy­szedł z domu oko­ło 20:00, po tym, jak oj­ciec dał mu parę klap­sów…
  • Nie po­wie­dział „klap­sów”, mó­wił o „bi­ciu” jest róż­ni­ca mię­dzy klap­sem, a bi­ciem.
  • …po tym, jak oj­ciec go kil­ka razy ude­rzył.

W tej wy­mia­nie je­ste­śmy świad­ka­mi ma­łej wal­ki se­man­tycz­nej o to, jak na­le­ży okre­ślić, co zro­bił oj­ciec: „dał klap­sa”, „po­bił” czy „ude­rzył”. Taki za­bieg jest cha­rak­te­ry­stycz­ny dla tzw. mar­ke­tin­gu po­li­tycz­ne­go, na­zy­wa­ny jest „nada­wa­niem spi­nu”, czy­li ob­ra­ca­niem rze­czy lub fak­tu i po­ka­zy­wa­niem ich z in­nej per­spek­ty­wy przez od­po­wied­nie okre­śle­nie jej przez sło­wa, tak aby wy­da­wa­ły się mniej lub bar­dziej atrak­cyj­ne (ew. obo­jęt­ne), po­zy­tyw­ne lub ne­ga­tyw­ne (ew. neu­tral­ne) — w za­leż­no­ści od po­trzeb. Oso­by zaj­mu­ją­ce się tym pro­fe­sjo­nal­nie są na­zy­wa­ne „spin dok­to­ra­mi”.

Mały przy­kład: za­łóż­my, że ja­kiś na­uczy­ciel mu­zy­ki czę­sto czy­ni uwa­gi kry­tycz­ne, któ­re lu­dzie od­bie­ra­ją jako ob­raź­li­we. Ten sam fakt mo­że­my okre­ślić na róż­ne spo­so­by, do­da­jąc do nie­go war­to­ścio­wa­nie ujem­ne: „Na­uczy­ciel mu­zy­ki jest cham­ski i ob­ce­so­wy”, lub do­dat­nie: „Na­uczy­ciel mu­zy­ki jest bez­kom­pro­mi­so­wo uczci­wy w swo­im kry­ty­cy­zmie”. Mimo że od­no­si­my się do tej sa­mej oso­by lub na­wet tej sa­mej oso­by w tej sa­mej sy­tu­acji, in­ter­pre­tu­je­my, war­to­ściu­je­my i pre­zen­tu­je­my ją od­bior­cy na­szej wy­po­wie­dzi w inny spo­sób, wy­wo­łu­je­my inne sko­ja­rze­nia, da­je­my do zro­zu­mie­nia, jaki jest nasz sto­su­nek do tego, o czym mowa, wzbu­dza­my inne prze­ko­na­nia itp. Nada­wa­nie spi­nu to tak­że co­dzien­ność me­diów, któ­re opo­wia­da­ją nam o tym, co się wy­da­rzy­ło, do­bie­ra­jąc od­po­wied­nie sło­wa: „par­ty­zan­ci” (o uzbro­jo­nych gru­pach, np. is­la­mi­stów) albo „ter­ro­ry­ści”, „fa­szy­ści” (o uczest­ni­kach Mar­szu Nie­pod­le­gło­ści) albo „praw­dzi­wi pa­trio­ci”, „za­bieg” (o abor­cji) albo „mor­der­stwo” itp. — w za­leż­no­ści od tego, jaką ga­ze­tę za­cznie­my czy­tać lub jaki pro­gram obej­rzy­my, na­po­tka­my inne okre­śle­nia, uj­rzy­my te same wy­da­rze­nia przed­sta­wio­ne z in­ne­go punk­tu wi­dze­nia, ina­czej wy­ka­dro­wa­ne.

My­ślę, że nada­wa­nie spi­nu do­brze ob­ra­zu­je po­niż­szy ob­ra­zek:

Wróć­my do fil­mu. Je­śli oj­ciec oskar­żo­ne­go „dał mu klap­sa”, to nie uczy­nił nic złe­go, nie spro­wo­ko­wał za­cho­wa­nia syna. Je­śli jed­nak go po­bił, to w ja­kimś stop­niu jest od­po­wie­dzial­ny za to, co się sta­ło — oskar­żo­ny zaś wy­da­je się w ja­kimś stop­niu uspra­wie­dli­wio­ny w swo­im dzia­ła­niu (co może sta­no­wić w są­dzie oko­licz­ność ła­go­dzą­cą). Czwór­ka nie przy­sta­je na okre­śle­nie „bi­cie” — po­cho­dzi ono z ze­znań oskar­żo­ne­go — a Czwór­ka jest do nie­go wy­raź­nie scep­tycz­nie na­sta­wio­ny. Wy­bie­ra okre­śle­nie w mia­rę neu­tral­ne: „ude­rzył”.

Po sprzecz­ce z oj­cem chło­pak po­szedł do skle­pu i ku­pił nóż sprę­ży­no­wy, któ­ry wi­dzie­li jego przy­ja­cie­le. Nóż z ko­ścia­ną rę­ko­je­ścią był je­dy­nym tego ro­dza­ju w skle­pie i wy­da­je się rzad­kim mo­de­lem. Zo­stał on zi­den­ty­fi­ko­wa­ny jako na­rzę­dzie zbrod­ni. Oskar­żo­ny wró­cił do domu, a póź­niej po­szedł do kina i wró­cił po­now­nie do­pie­ro ok. 3 nad ra­nem. Twier­dzi, że nóż zgu­bił, że wy­padł mu z kie­sze­ni… na nożu nie zna­le­zio­no od­ci­sków pal­ców — zda­niem Czwór­ki wy­tarł je wła­śnie oskar­żo­ny.

Pro­ble­ma­tycz­ne jest to, czy nóż, któ­rym za­bi­to ojca oskar­żo­ne­go, i nóż za­ku­pio­ny przez chło­pa­ka to ten sam nóż, czy tyl­ko taki sam nóż. Ław­ni­cy zda­ją się ro­zu­mo­wać na­stę­pu­ją­co: Ten mo­del noża jest uni­kal­ny (a przy­naj­mniej bar­dzo rzad­ki), więc nóż, któ­rym za­bi­to ojca, jest tym sa­mym, zo­stał za­ku­pio­ny przez syna. Za­uważ­my, że na­wet je­śli jest to praw­dą, nie do­wo­dzi to tego, że syn za­bił ojca — oskar­żo­ny fak­tycz­nie mógł ów nóż zgu­bić. Ta in­for­ma­cja po­cho­dzi jed­nak z ze­znań oskar­żo­ne­go i jest uzna­wa­na za nie­wia­ry­god­ną.

Pew­ność ław­ni­ków pod­wa­ża Ósem­ka, któ­ry wy­cią­ga… taki sam nóż, ku­pio­ny w oko­li­cy za kil­ka do­la­rów. Pod­wa­ża tym sa­mym tezę, że nóż zna­le­zio­ny na miej­scu zbrod­ni musi być tym sa­mym no­żem, co osła­bia war­tość tego do­wo­du w spra­wie winy oskar­żo­ne­go. Oczy­wi­ście nie osła­bia in­nych do­wo­dów, tj. ze­znań na­ocz­nych świad­ków. Sy­tu­acja wy­glą­da na­stę­pu­ją­co:

i wy­da­je się prze­ma­wiać zde­cy­do­wa­nie za winą oskar­żo­ne­go. Dia­gram przed­sta­wia:

  • dwa sil­ne ar­gu­men­ty ba­zu­ją­ce na ze­zna­niach sta­rusz­ka i są­siad­ki z na­prze­ciw­ka;
  • nie­co nad­wą­tlo­ny ar­gu­ment stwier­dza­ją­cy, że oskar­żo­ny miał mo­tyw (acz­kol­wiek jego war­tość nie jest prze­są­dzo­na ani na plus, ani na mi­nus);
  • na­ru­szo­ną war­tość noża jako do­wo­du, że zbrod­nię po­peł­nił chło­pak;
  • bar­dzo sła­be ali­bi.

Przy­wo­ła­ne ar­gu­men­ty w tym mo­men­cie wy­raź­nie prze­ma­wia­ją za tezą, że oskar­żo­ny jest win­ny. Dla­te­go Ósem­ka pro­po­nu­je, by ko­lej­ne gło­so­wa­nie od­by­ło się bez nie­go. Je­śli więk­szość uzna chło­pa­ka za win­ne­go, on usza­nu­je de­mo­kra­tycz­ną de­cy­zję i pod­po­rząd­ku­je się woli więk­szo­ści.

Pierwszy przekonany

Oka­zu­je się jed­nak, że wśród gło­sów znaj­du­je się je­den za nie­win­no­ścią chło­pa­ka. Czy­li mamy wy­nik 2:10.

Trój­ka z krzy­kiem zwra­ca się do Piąt­ki, za­rzu­ca­jąc mu zmia­nę zda­nia pod wpły­wem emo­cjo­nal­nych ar­gu­men­tów Ósem­ki. To cie­ka­we, że to wła­śnie Piąt­kę po­dej­rze­wa­ją o zmia­nę zda­nia — jako ko­goś po­cho­dzą­ce­go ze slum­sów — gdy tym­cza­sem oso­bą, któ­ra zmie­ni­ła zda­nie jest Dzie­wiąt­ka, czy­li sta­ru­szek. Jak sam mówi, wina chło­pa­ka jest pra­wie pew­na, ale on chciał­by do­wie­dzieć się wię­cej, po­nad­to de­kla­ru­je sza­cu­nek dla po­sta­wy Ósem­ki, chce go wes­przeć jako osa­mot­nio­ne­go w dys­ku­sji prze­ciw więk­szo­ści. Tyl­ko tyle — to nie siła ar­gu­men­tów de­cy­du­je o zmia­nie zda­nia, lecz go­to­wość do wej­ścia w dys­ku­sję, omó­wie­nia spra­wy do­kład­niej, wspar­cia in­ne­go punk­tu wi­dze­nia, do­pó­ki nie zo­sta­nie wy­ka­za­na jego błęd­ność. Bar­dzo cie­ka­wa po­sta­wa, ta­kie my­śle­nie kon­tra, pod prąd, wbrew in­nym, nie do koń­ca se­rio, ra­czej eks­pe­ry­men­tal­nie… przy­po­mi­na to ce­lo­wy wy­bór gra­nia w dru­ży­nie ze słab­szy­mi.

2-10

Trój­ka… prze­pra­sza Piąt­kę. Ale jego prze­pro­si­ny są do­syć ku­rio­zal­ne: „Tro­chę mnie po­nio­sło, nie mia­łem na my­śli nic złe­go. Do­brze, że Pan nie jest z tych, któ­rzy kie­ru­ją się emo­cja­mi w swo­ich de­cy­zjach”. Nie jest to przy­zna­nie się do winy ze stro­ny Trój­ki, lecz wska­za­nie, że Ósem­ka jest zbyt wraż­li­wy, ła­god­ny i współ­czu­ją­cy, by ska­zać win­ne­go. In­te­re­su­ją­ce jest, że Trój­ka i Sió­dem­ka nie­ustan­nie ana­li­zu­ją, czym kie­ru­je się Ósem­ka: może do­stał kie­dyś w gło­wę, ma skłon­no­ści fi­lan­tro­pij­ne i cha­ry­ta­tyw­ne, jest sio­strą mi­ło­sier­dzia, le­czy swo­je kom­plek­sy lub pró­bu­je oczy­ścić su­mie­nie itp. — w każ­dym ra­zie nie trak­tu­ją jego uwag po­waż­nie, do­strze­ga­ją je­dy­nie spe­cy­ficz­ny rys psy­cho­lo­gicz­ny, któ­ry ma tłu­ma­czyć jego za­cho­wa­nie. Trze­ba przy­znać, że to do­syć wy­god­ny i czę­sto spo­ty­ka­ny spo­sób za­cho­wa­nia: po­nie­waż nie uzna­je­my czy­je­goś au­to­ry­te­tu i znaj­du­je­my wy­ja­śnie­nia jego za­cho­wa­nia w spe­cy­ficz­nych ce­chach psy­cho­lo­gicz­nych, nie roz­wa­ża­my na­wet jego ar­gu­men­tów. A prze­cież na­wet wa­riat lub bła­zen mogą mieć cza­sem ra­cję, choć trud­no to przy­znać.

Niespójność w zeznaniach

Po krót­kiej prze­rwie w ob­ra­dach głos za­bie­ra Trój­ka i jesz­cze raz przy­ta­cza ze­zna­nia sta­rusz­ka miesz­ka­ją­ce­go pię­tro ni­żej. Ósem­ka zwra­ca uwa­gę, że pro­ble­ma­tycz­ne jest, czy są­siad mógł tak do­kład­nie sły­szeć sło­wa, któ­re pa­dły w kłót­ni ojca z sy­nem. Wy­wią­zu­je się szyb­ka wy­mia­na ar­gu­men­tów, ale bez waż­niej­szych kon­klu­zji. Na­stęp­nie zaś je­den z ław­ni­ków przy­po­mi­na, że ko­bie­ta wi­dzia­ła na wła­sne oczy, jak oskar­żo­ny za­bi­ja ojca. Wi­dzia­ła to przez okna prze­jeż­dża­ją­ce­go po­cią­gu. Ław­ni­cy usta­la­ją, że prze­jazd po­cią­gu trwa ok. 10 se­kund.

In­te­re­su­ją­ce oka­zu­je się ze­sta­wie­nie ze­znań oboj­ga świad­ków. Ósem­ka pyta po­zo­sta­łych przy­się­głych, czy miesz­ka­li kie­dyś w po­bli­żu to­rów. To cie­ka­wa stra­te­gia — za­da­wa­nie py­tań, a nie oznaj­mia­nie — zwięk­sza ona siłę ar­gu­men­ta­cji. Stra­te­gia ta ma ro­do­wód So­kra­tej­ski i zo­sta­nie po­now­nie za­sto­so­wa­na pod sam ko­niec fil­mu wo­bec Czwór­ki, za­tem jesz­cze do niej wró­ci­my. Szóst­ka oznaj­mia, że re­mon­to­wał miesz­ka­nie w po­bli­żu tra­sy prze­jaz­du ko­lej­ki, że nie dało się wy­trzy­mać od ha­ła­su. Co z tego wy­ni­ka?

  • Star­szy męż­czy­zna z miesz­ka­nia ni­żej, twier­dzi, że sły­szał jak chło­pak krzy­czy: „Za­bi­ję cię”, a se­kun­dę póź­niej, jak cia­ło upa­da na zie­mię.
  • Ko­bie­ta z dru­giej stro­ny uli­cy, przy­się­ga, że wyj­rza­ła przez okno i zo­ba­czy­ła przez 2 ostat­nie wa­go­ny ko­lej­ki, jak chło­pak za­bi­ja ojca.
  • Usta­lo­no, że żeby ko­lej­ka prze­je­cha­ła dany punkt, po­trze­ba dzie­się­ciu se­kund. Sko­ro ko­bie­ta wi­dzia­ła za­bój­stwo przez dwa ostat­nie wa­go­ny moż­na przy­pusz­czać, że cia­ło upa­dło na pod­ło­gę za­raz po tym jak prze­je­cha­ła ko­lej­ka. W związ­ku z tym za­nim cia­ło upa­dło na pod­ło­gę, przez 10 se­kund był nie­sa­mo­wi­ty ha­łas. We­dług tego, co ze­zna­je sta­ru­szek, sły­szał sło­wa chłop­ca „Za­bi­je cię” przy ogłu­sza­ją­cym ha­ła­sie prze­jeż­dża­ją­cej ko­lej­ki.
  • To nie­moż­li­we. Nie mógł tego sły­szeć.

Jak się zda­je, ze­zna­nia w pew­nych punk­tach się wy­klu­cza­ją. Trój­ka jed­nak nie zga­dza się z tym, że są­siad nie mógł sły­szeć krzy­ków. Wy­star­czy­ło prze­cież — jego zda­niem — że oskar­żo­ny krzy­czał bar­dzo gło­śno (gło­śniej niż ha­ła­so­wa­ła ko­lej­ka)… Trój­ka pyta tak­że, dla­cze­go świa­dek miał­by kła­mać.

Od­po­wia­da mu Dzie­wiąt­ka, czy­li po­czci­wy sta­ru­szek. Stwier­dza on — a wy­da­je się, że zna spra­wę z wła­sne­go do­świad­cze­nia — że świa­dek był prze­stra­szo­nym sta­rym czło­wie­kiem, któ­ry nic w ży­ciu nie osią­gnął, cho­dził w po­dar­tej ma­ry­nar­ce, ku­lał… taki czło­wiek zaś ma po­trze­bę by­cia wy­słu­cha­nym, za­uwa­żo­nym. To po­trze­ba, by po­czuć się kimś waż­nym, mo­gła spra­wić, że star­szy pan wmó­wił so­bie, że sły­szał chłop­ca i że roz­po­znał jego twarz.

Trój­ka uzna­je, że to bzdu­ry…

Ósem­ka zaś do­da­je, że na­wet gdy­by są­siad sły­szał sło­wa „Za­bi­ję cię”, to nie mu­szą one ozna­czać rze­czy­wi­stej groź­by, lecz moż­na je po­trak­to­wać jako wy­raz emo­cji, prze­sad­ny spo­sób mó­wie­nia („tak się cza­sem mówi”). Na co Trój­ka stwier­dza, że każ­dy, kto wy­gła­sza ta­kie sło­wa, ma za­miar ko­goś za­bić…

Choć ar­gu­men­ta­cja nie wy­da­je się w tym mo­men­cie szcze­gól­nie sil­na, to jed­nak swo­je zda­nie zmie­nia Piąt­ka. Wy­nik 3:9.

3-9

Spo­ty­ka się to z obu­rze­niem Sió­dem­ki, któ­ry nie do­wie­rza ca­łej sy­tu­acji, nie ro­zu­mie, na czym opie­ra­ją się ci, któ­rzy zmie­ni­li zda­nie. Za­uwa­ża, że sam obroń­ca był prze­ko­na­ny o wi­nie chło­pa­ka — a więc wina jest prze­są­dzo­na (to for­ma ar­gu­men­tu z au­to­ry­te­tu). Ósem­ka od­po­wia­da, że być może praw­nik miał po­czu­cie, że spra­wa nie jest atrak­cyj­na, nie daje szan­sy wy­bi­cia się, nie wią­że się z uzy­ska­niem wiel­kich pie­nię­dzy i w kon­se­kwen­cji zwy­czaj­nie się do niej nie przy­ło­żył.

Ko­lej­ne wąt­pli­wo­ści zgła­sza Je­de­nast­ka — ze­gar­mistrz, imi­grant z Eu­ro­py, za­fa­scy­no­wa­ny de­mo­kra­cją ame­ry­kań­ską i dum­ny, że być jej czę­ścią. Przy­zna­je, że chło­pak wy­da­je się win­ny, ale za­da­je py­ta­nie, dla­cze­go oskar­żo­ny po za­bi­ciu ojca miał­by po trzech go­dzi­nach wró­cić do domu. Sce­na­riusz zda­rzeń po­now­nie wy­da­je się nie­spój­ny. Dwu­nast­ka i Czwór­ka za­uwa­ża­ją, że pew­nie wró­cił po nóż. Ale po co? Po­nie­waż nóż był wła­sno­ścią chło­pa­ka i wska­zu­je na nie­go jako win­ne­go. Ale dla­cze­go go zo­sta­wił? Bo wpadł w pa­ni­kę. Ale na nożu nie zna­le­zio­no śla­dów, czy za­tem był na tyle opa­no­wa­ny, żeby ze­trzeć śla­dy, ale nie tyle, żeby za­brać nóż? Może są­dził, że nikt go nie wi­dział i dla­te­go wró­cił? Ale prze­cież ko­bie­ta krzyk­nę­ła, czyż to nie był znak, że ktoś go wi­dział? Ale tam się krzy­czy czę­sto, więc krzyk nie mu­siał o tym świad­czyć…

Je­de­nast­ka zmie­nia zda­nia. Wy­nik 4:8. Ale dla zwo­len­ni­ków ska­za­nia oskar­żo­ne­go wąt­pli­wo­ści po­zo­sta­łej czwór­ki wy­da­ją się zu­peł­nie ab­sur­dal­ne, po­nie­waż wciąż ufa­ją oni ze­zna­niom sta­rusz­ka.

Ław­ni­cy przy­po­mi­na­ją so­bie jed­nak wy­po­wiedź sta­rusz­ka, że po­biegł do drzwi i że do­tarł do nich w 15–20 se­kund (nie ma co do tego zgo­dy). Ósem­ka — któ­ry jak już wie­my jest ar­chi­tek­tem — na pod­sta­wie pla­nu miesz­ka­nia wy­zna­cza od­le­głość, któ­rą świa­dek miał do po­ko­na­nia, i prze­pro­wa­dza eks­pe­ry­ment ma­ją­cy okre­ślić, ile zaj­mu­je star­szej oso­bie po­ko­na­nie ta­kie­go dy­stan­su. Oka­zu­je się, że… 41 se­kund. To chy­ba je­den z bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych mo­men­tów fil­mów, je­den z sil­niej­szych ar­gu­men­tów wska­zu­ją­cy na nie­spój­ność ze­znań, czy­li kon­flikt praw­dzi­wo­ści nie­któ­rych z in­for­ma­cji.

Bar­dzo in­te­re­su­ją­ce wy­da­je mi się to, że Ósem­ka jako ar­chi­tekt (jego pro­fe­sja uwia­ry­god­nia taką moż­li­wość) bu­du­je so­bie mo­del men­tal­ny ca­łej sy­tu­acji, któ­ry po­zwa­la mu na do­strze­że­nie nie­zgod­no­ści w opi­sach zda­rzeń. Wi­dać w tym nie­zwy­kłą siłę wy­obraź­ni i jej rolę w oce­nie in­for­ma­cji. Po­dob­ny za­bieg moż­na od­na­leźć w au­to­bio­gra­fii Ri­char­da Feyn­ma­na, wy­bit­ne­go fi­zy­ka, któ­ry sto­so­wał taką me­to­dę, że gdy ktoś sta­rał się mu coś wy­tłu­ma­czyć, to wy­obra­żał so­bie przy­kła­dy. Bu­do­wał so­bie w wy­obraź­ni przy­kład obiek­tu speł­nia­ją­ce­go po­da­wa­ne wa­run­ki — abs­trak­cyj­ne roz­wa­ża­nia ilu­stro­wał so­bie wy­obra­że­niem kon­kret­nej sy­tu­acji lub przed­mio­tu. Nie­jed­no­krot­nie po­zwo­li­ło mu to na do­strze­że­nie w bły­sko­tli­wy spo­sób roz­ma­itych trud­no­ści w ma­te­ma­ty­ce i fi­zy­ce (zob. Pan ra­czy żar­to­wać, Pa­nie Feyn­man!, roz­dział Prin­ce­ton, pod­roz­dział Inny przy­bor­nik).

Ósem­ka do­cho­dzi do wnio­sku, że sta­ru­szek sprzecz­kę sły­szał kil­ka go­dzin wcze­śniej, a do­pie­ro póź­niej wi­dział ucie­ka­ją­ce­go za­bój­cę, któ­re­go wziął przez po­mył­kę za chło­pa­ka. Ta­kie wy­ja­śnie­nie ma uspój­nić ob­raz wy­da­rzeń, wy­peł­nić jego luki.

Tem­pe­ra­tu­ra spo­ru pod­no­si się. Trój­ka rzu­ca:

Wi­dzia­łem już róż­ne prze­krę­ty w ży­ciu, ale tego jesz­cze nie było. Przy­cho­dzi­cie tu i uża­la­cie się nad ja­kimś ła­chu­drą. Słu­cha­cie ja­kichś ba­jek. Może ko­leś prze­ko­na­łeś te baby, ale mnie nie prze­ko­nasz. Co z wami? Wszy­scy wie­cie, że jest win­ny. Trze­ba go usma­żyć. A wy po­zwa­la­cie, żeby się nam wy­mknął.

Ósem­ka stwier­dza przy wszyst­kich, że Trój­ka za­cho­wu­je się, jak­by chciał zo­stać ka­tem, że chce, by chło­pak zgi­nął, bo ma oso­bi­ste po­bud­ki (za­targ z wła­snym sy­nem), że jest sa­dy­stą. Trój­ka rzu­ca się w stro­nę Ósem­ki z okrzy­kiem „Za­bi­ję go!”. Ósem­ce po­zo­sta­je je­dy­nie za­py­tać, czy na­praw­dę ma on to na my­śli… w ten spo­sób zo­sta­ło do­wie­dzio­ne, że nie każ­dy, kto krzy­czy „Za­bi­ję go”, rze­czy­wi­ście ma taki za­miar. Co oczy­wi­ście nie prze­są­dza, jaki był za­miar oskar­żo­ne­go, ale sta­no­wi kontr­przy­kład wzglę­dem twier­dze­nia Trój­ki i pod­wa­ża jego ka­te­go­rycz­ną pew­ność w kil­ku kwe­stiach.

Ław­ni­cy gło­su­ją po raz ko­lej­ny. Wy­nik 6:6, a więc re­mis. Za­rzu­ty wo­bec ze­znań sta­rusz­ka prze­ko­na­ły aż 2 oso­by, że ist­nie­ją uza­sad­nio­ne wąt­pli­wo­ści co do winy oskar­żo­ne­go: Dwój­kę oraz Szóst­kę.

6-6

Oto jak przed­sta­wia się dia­gram do­ty­czą­cy oce­ny ze­znań sta­rusz­ka. Za­strze­że­nia świad­czą o ist­nie­niu za­sad­nych wąt­pli­wo­ści co do ar­gu­men­tu z ze­znań tego wła­śnie świad­ka (po­zo­sta­je ar­gu­ment z do­wo­du rze­czo­we­go oraz z ze­znań dru­gie­go świad­ka — są­siad­ki):

Oczy­wi­ście, ża­den ar­gu­ment nie ma tu siły do­wo­du de­duk­cyj­ne­go, ale sta­no­wią one pod­sta­wę do wy­ra­że­nia uza­sad­nio­nych wąt­pli­wo­ści co do winy oskar­żo­ne­go. Pod­wa­ża­ją war­tość za­pre­zen­to­wa­ne­go do­wo­du.

12 gniewnych ludzi (2)

Zna­my już dwa po­wo­dy prze­ma­wia­ją­ce — przy­naj­mniej zda­niem nie­któ­rych ław­ni­ków — za winą oskar­żo­ne­go na­sto­lat­ka. Zdą­ży­li­śmy po­nad­to za­po­znać się z kil­ko­ma po­sta­wa­mi człon­ków ławy przy­się­głych. Dwój­ka nie po­tra­fi zwer­ba­li­zo­wać swo­ich prze­ko­nań, choć jest z całą siłą prze­ko­na­ny, że na­sto­la­tek jest win­ny za­bój­stwa, Trój­ka i Dzie­siąt­ka po­wo­łu­ją się na pew­ne fak­ty wska­za­ne przez pro­ku­ra­to­ra, pod­kre­śla­ją brak oso­bi­ste­go sto­sun­ku do spra­wy, jed­nak­że obaj mają trud­no­ści z za­pa­no­wa­niem nad swo­imi emo­cja­mi i nie uni­ka­ją my­śle­nia ste­reo­ty­po­we­go. Uoso­bie­niem my­śle­nia kry­tycz­ne­go zda­je się Ósem­ka, któ­ry — przy­naj­mniej w tym mo­men­cie — jako je­dy­ny nie przyj­mu­je stra­te­gii dą­żą­cej do po­twier­dze­nia winy, sza­nu­je za­sa­dę do­mnie­ma­nia nie­win­no­ści i po­zwa­la so­bie na przy­pusz­cze­nie sprze­ci­wia­ją­ce się do­mi­nu­ją­ce­mu prze­ko­na­niu o wi­nie chłop­ca.

Pod­sta­wo­wy oręż, któ­rym po­słu­gu­ją się bo­ha­te­ro­wie w pierw­szych sce­nach to me­to­dycz­ne wąt­pie­nie („Przy­pu­ść­my, że się my­li­my”), prze­rzu­ca­nie cię­ża­ru do­wo­dze­nia (ław­ni­cy mają prze­ko­nać Ósem­kę, a nie na od­wrót; pro­ku­ra­tor ma do­wieść winy, a nie obroń­ca nie­win­no­ści) oraz za­rzut nie­spój­no­ści (Ósem­ka zwra­ca uwa­gę na nie­kon­se­kwen­cję w my­śle­niu Krzy­ka­cza i Dzie­siąt­ki: ich zda­niem chło­pak jest ze slum­sów, więc kła­mie; na­to­miast świad­ko­wie mó­wią praw­dę, choć prze­cież tak­że są ze slum­sów. Czwór­ka z ko­lei wska­zu­je na sła­bość ali­bi oskar­żo­ne­go: twier­dzi, że był w ki­nie na se­an­sie, a na­wet nie pa­mię­ta ty­tu­łu fil­mu, na­zwisk au­to­rów). To bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne dla fil­mu, że to samo na­rzę­dzie ar­gu­men­ta­cyj­ne bywa uży­wa­ne w zgo­ła róż­nych oko­licz­no­ściach, w od­mien­nym celu.

Uzupełnianie obrazu zdarzeń

Piąt­ka, gdy nad­cho­dzi jego ko­lej… pa­su­je (uży­wa ta­kie­go okre­śle­nia, jak­by cho­dzi­ło o udział w grze), tzn. de­cy­du­je się nie wy­po­wia­dać. Z cza­sem rzecz się wy­ja­śni, jed­nak­że na po­cząt­ku wy­glą­da to na bier­ność, brak go­to­wo­ści do pod­ję­cia od­po­wie­dzial­no­ści i wy­po­wie­dze­nia swo­je­go zda­nia, za­gu­bie­nie po­śród szcze­gó­łów spra­wy. In­te­re­su­ją­ce jest jed­nak, że inni usza­no­wa­li mil­cze­nie Piąt­ki, przy­zna­li mu do nie­go pra­wo, nie na­ci­ska­li na nie­go. Do­pie­ro z cza­sem oka­zu­je się, że Piąt­ka tak­że po­cho­dzi ze slum­sów i z tego wzglę­du trud­no jest mu nie brać do sie­bie ra­dy­kal­nych ocen i są­dów Krzy­ka­cza i Dzie­siąt­ki.

Szóst­ka kon­cen­tru­je się na upraw­do­po­dob­nie­niu ze­znań dwoj­ga świad­ków i sta­ra się uzu­peł­nić ob­raz tego, co się sta­ło, o mo­ty­wa­cję: je­śli na­sto­la­tek miał mo­tyw, to wska­za­nie go bę­dzie wspie­rać ob­raz fak­tów przed­sta­wio­ny przez świad­ków. Do­wia­du­je­my się, że ok. 20.00 mię­dzy oj­cem a sy­nem wy­wią­za­ła się kłót­nia, pod­czas któ­rej oj­ciec po­bił chłop­ca. O ile dla Szóst­ki jest to wy­star­cza­ją­cy mo­tyw za­bój­stwa (po­dob­nie dla Czwór­ki, któ­ry twier­dzi, że za­pew­ne kro­pla prze­peł­ni­ła cza­rę), o tyle dla in­nych (np. Ósem­ki) kłót­nia była za­le­d­wie jed­ną z ca­łe­go łań­cu­cha do­zna­nych krzywd, któ­re z cza­sem mu wręcz spo­wsze­dnia­ły, przy­zwy­cza­ił się do nich.

Sió­dem­ka chciał­by jak naj­szyb­ciej za­koń­czyć de­ba­tę, po­nie­waż za­mie­rza wy­brać się wie­czo­rem na mecz. Przy­po­mi­na po­zo­sta­łym, jak wy­glą­da kar­to­te­ka po­dej­rza­ne­go:

Kie­dy miał 10 lat wy­lą­do­wał w są­dzie dla nie­let­nich, bo rzu­cił w na­uczy­cie­la ka­mie­niem. Kie­dy miał 15 lat, był w po­praw­cza­ku. Ukradł sa­mo­chód. Raz był aresz­to­wa­ny za na­pad, dwa razy za bi­ja­ty­ki z uży­ciem noża. Po­dob­no umie się ob­cho­dzić z no­żem.

Kar­to­te­ka, po­dob­nie jak po­sia­da­nie mo­ty­wu, ma świad­czyć o wi­nie oskar­żo­ne­go — ele­men­ty ukła­dan­ki zda­ją się do sie­bie pa­so­wać: ze­zna­nia świad­ków wska­zu­ją na chło­pa­ka, miał on mo­tyw i był w sta­nie za­bić ojca no­żem. Oto jak wy­glą­da obec­na struk­tu­ra ar­gu­men­ta­cji:

4

W tym mo­men­cie wina oskar­żo­ne­go zda­je się wiel­ce praw­do­po­dob­na (a dla nie­któ­rych prze­są­dzo­na). Jego ali­bi wy­da­je się nie­wia­ry­god­ne, są świad­ko­wie, jest mo­tyw, jest zdol­ność (wy­ko­nal­ność tech­nicz­na).

Nic dziw­ne­go, że po­ru­sza­ne zo­sta­ją róż­ne te­ma­ty po­bocz­ne, ta­kie dys­ku­sje off-to­­pic. Szcze­gól­nie waż­na — z per­spek­twy póź­niej­szych zda­rzeń — jest wy­po­wiedź Krzy­ka­cza, któ­ra sta­wia pod zna­kiem za­py­ta­nia jego de­kla­ro­wa­ny brak oso­bi­ste­go sto­sun­ku do spra­wy:

Ja mam syna. 22 lata. Kie­dy miał 9 lat uciekł przed bój­ką. Tak mi było wstyd, że o mało się nie po­rzy­ga­łem. Po­sta­no­wi­łem so­bie wte­dy, że zro­bię z nie­go męż­czy­znę. No i zro­bi­łem… Kie­dy miał 16 lat, po­kłó­ci­li­śmy się… do­sta­łem po­rząd­nie w szcze­nę. Nie wi­dzia­łem go od dwóch lat. Dzie­ci…  Moż­na się dla nich za­ha­ro­wać…

Co ma związek ze sprawą, a co nie ma?

To je­den z gło­sów do­ty­czą­cy wciąż po­wra­ca­ją­cej kwe­stii: po­cho­dze­nia chło­pa­ka ze slum­sów i jego kry­mi­nal­nej prze­szło­ści. Czwór­ka traf­nie wska­zu­je, że dys­ku­sja zbo­czy­ła z te­ma­tu:

Chy­ba zbo­czy­li­śmy z te­ma­tu. Ten chło­pak jest wy­ni­kiem roz­bi­tej ro­dzi­ny, ohyd­ne­go oto­cze­nia. Nic na to nie po­ra­dzi­my. Mu­si­my tu zde­cy­do­wać czy jest win­ny czy nie, a nie roz­my­ślać, dla­cze­go do­ra­stał w ta­kich a nie in­nych wa­run­kach.

Ale nie po­tra­fi po­wstrzy­mać się od dość szo­ku­ją­cej — ze wzglę­du na jego za­sad­ni­czo chłod­ne i ra­cjo­nal­ne uspo­so­bie­nie — uwa­gi:

Uro­dził się w slum­sach, a slum­sy to raj dla po­ten­cjal­nych kry­mi­na­li­stów. Wie­my to wszy­scy. Dzie­ci stam­tąd to zmo­ra dla spo­łe­czeń­stwa.

Jego in­ten­cje nie są ja­sne (być może nie miał na my­śli tego, że chło­pak jest win­ny, po pro­stu chciał za­mknąć kwe­stię), na pod­sta­wie jego in­nych za­cho­wań trud­no po­są­dzać go za ra­sizm kul­tu­ro­wy, jed­nak­że jego wy­po­wiedź to woda na młyn Dzie­siąt­ki, któ­ry upie­ra się, że po­cho­dze­nie chło­pa­ka jest istot­ne:

To praw­da. Dzie­ci stam­tąd to śmie­ci…

Ta wy­mia­na ilu­stru­je bar­dzo waż­ną kwe­stię. Jed­ną z re­guł ra­cjo­nal­nej dys­ku­sji (np. na grun­cie tzw. mo­de­lu pra­g­ma-dia­­le­k­ty­cz­ne­­go Fran­sa H. van Eeme­re­na i Roba Gro­oten­dor­sta) jest to, że ar­gu­men­ta­cja po­win­na być zwią­za­na z te­ma­tem, a ar­gu­men­ty po­win­ny być me­ry­to­rycz­ne i re­le­want­ne (Za­sa­da spo­so­bu: Obro­na da­ne­go sta­no­wi­ska może po­le­gać wy­łącz­nie na przed­sta­wie­niu ar­gu­men­tów od­no­szą­cych się do tego sta­no­wi­ska.). Ist­nie­je wie­le tech­nik ery­stycz­nych na­ru­sza­ją­cych tę za­sa­dę, np. zmia­na te­ma­tu (mu­ta­tio con­tro­ver­siae; chwyt okre­śla­ny tak­że mia­nem „wę­dzo­ne­go śle­dzia” (red her­ring)), atak na oso­bę (ad ho­mi­nem), schle­bia­nie pu­blicz­no­ści (ad po­pu­lum) - chwy­ty te moż­na trak­to­wać jako ar­gu­men­ty po­za­me­ry­to­rycz­ne. Pro­blem z nimi jest taki, że trud­no okre­ślić gra­ni­cę tego, co me­ry­to­rycz­ne i nie­me­ry­to­rycz­ne, po­nad­to ar­gu­men­ty po­za­me­ry­to­rycz­ne czę­sto są bar­dziej prze­ko­nu­ją­ce dla au­dy­to­rium (mają więk­szy wpływ na ich prze­ko­na­nia) niż me­ry­to­rycz­ne.

Czy po­cho­dze­nie chło­pa­ka ze slum­sów ma zwią­zek ze spra­wą czy nie, czy prze­są­dza o wi­nie chło­pa­ka? Zda­niem Dzie­siąt­ki (choć ra­czej nie Czwór­ki) — ma. Zwią­zek rzecz ja­sna jest, ale bar­dzo po­śred­ni. Pod­no­sze­nie po­cho­dze­nia ze slum­sów do ran­gi klu­czo­wej oko­licz­no­ści zna­mio­nu­je nie­uczci­wą ar­gu­men­ta­cję ad ho­mi­nem (dys­kre­dy­tu­ją­cą chłop­ca i kwa­li­fi­ku­ją­cą wszyst­kie jego wy­po­wie­dzi jako fał­szy­we). Wo­bec ta­kich wła­śnie za­bie­gów ar­gu­men­ta­cyj­nych wy­stę­pu­je ze sprze­ci­wem Piąt­ka, któ­ry przy­zna­je, że sam po­cho­dzi ze slum­sów. I choć inni nie­ja­ko ba­ga­te­li­zu­ją tę wy­po­wiedź, uspo­ka­ja­ją Piąt­kę, pro­szą go, aby nie brał tego do sie­bie, że to nie o nim mowa, to do­pie­ro jego „co­ming out” na­da­je dys­ku­sji inny ton, na ja­kiś czas ją uspo­ka­ja i spro­wa­dza na wła­ści­we tory — za­my­ka przy­naj­mniej je­den po­wód do kłót­ni (choć szyb­ko znaj­dą się inne).

Czę­sto bywa tak, że bez­po­śred­nie ze­tknię­cie z czło­wie­kiem po­cho­dzą­cym z gru­py po­strze­ga­nej ste­reo­ty­po­wo (np. od­mien­nej na­ro­do­wo­ści, orien­ta­cji, płci, wy­ko­nu­ją­cej inny za­wód itp.) ów ste­reo­typ może roz­bić, po­ha­mo­wać go­to­wość do wy­gła­sza­nia krzyw­dzą­cych są­dów. Wy­da­je się, że po­dob­nie jest w tej sce­nie, choć na mniej­szą ska­lę: Piąt­ka sta­no­wi kontr­przy­kład wo­bec prze­ko­na­nia, że wszy­scy po­cho­dzą­cych ze slum­sów są tacy sami.

Przeciw myśleniu grupowemu

Nad­cho­dzi czas na Ósem­kę. Choć to inni mie­li prze­ko­ny­wać jego, udzie­lo­no mu gło­su (spra­wa udzie­le­nia gło­su była przed­mio­tem osob­nej awan­tu­ry, jak­że by ina­czej):

Nie po­wiem nic nad­zwy­czaj­ne­go. Wiem tyle co i wy. Je­że­li weź­mie­my pod uwa­gę ze­zna­nia świad­ków, chło­pak wy­glą­da na win­ne­go. Może i jest… Sie­dzia­łem w są­dzie 6 dni, słu­cha­jąc ze­znań. Wszy­scy byli tacy pew­ni i sta­now­czy. W pew­nym mo­men­cie za­czę­ło mi coś nie grać. Prze­cież nic nie jest pew­ne. Chcia­łem za­dać tyle py­tań… Może by nie mia­ły sen­su, nie wiem… ale, wy­da­je mi się, że obroń­ca nie przy­ło­żył się zbyt­nio do spra­wy. Nie prze­słu­chał do­kład­nie świad­ków. Wie­le rze­czy po­mi­nął.

Da­vis cały czas nie jest prze­ko­na­ny o nie­win­no­ści oskar­żo­ne­go, ale do­pusz­cza taką moż­li­wość. Moim zda­niem klu­czo­we w po­wyż­szej wy­po­wie­dzi jest wska­za­nie, co wpły­nę­ło na zmia­nę na­sta­wie­nia Ósem­ki: „Wszy­scy byli tacy pew­ni i sta­now­czy”, a jemu kłę­bi­ły się w gło­wie roz­ma­ite py­ta­nia. Opis ten bar­dzo przy­po­mi­na zja­wi­sko okre­ślo­ne przez psy­cho­lo­gów mia­nem „syn­dro­mu my­śle­nia gru­po­we­go”.

W pod­ręcz­ni­kach psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej i my­śle­nia kry­tycz­ne­go w ra­mach ilu­stra­cji tego syn­dro­mu bar­dzo czę­sto przy­ta­cza­ny jest przy­kład pre­zy­den­ta Joh­na F. Kennedy?ego i ze­spo­łu jego do­rad­ców, któ­rzy w kwiet­niu 1961 r. pod­ję­li de­cy­zję o prze­rzu­ce­niu na Kubę (od kil­ku lat znaj­du­ją­cej się pod rzą­da­mi Fi­de­la Ca­stro) od­dzia­łu ku­bań­skich emi­gran­tów w celu wy­wo­ła­nia na wy­spie re­wo­lu­cji. Wy­da­rze­nie to na­zwa­no in­wa­zją w Za­to­ce Świń. Za­koń­czy­ło się cał­ko­wi­tą po­raż­ką. Pro­ces, któ­ry do­pro­wa­dził do pod­ję­cia tej de­cy­zji, ana­li­zo­wa­no wie­lo­krot­nie i bar­dzo ob­szer­nie. Jako przy­czy­ny pod­ję­cia złej de­cy­zji wska­zy­wa­no m.in.

  • au­to­cen­zu­rę do­rad­ców pre­zy­den­ta (brak od­wa­gi za­bie­ra­nia gło­su w spra­wach spor­nych),
  • prze­sad­ne strze­że­nie jed­no­myśl­no­ści,
  • po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji brze­mien­nej w skut­ki przez wy­so­ko wy­kształ­co­ne oso­by (eks­per­tów, au­to­ry­te­ty) da­rzą­ce się sza­cun­kiem,
  • brak in­stan­cji nad­rzęd­nej, kon­tro­lu­ją­cej, oce­nia­ją­cej i roz­li­cza­ją­cej de­cy­zje gru­py.

Krót­ko mó­wiąc: my­śle­nie gru­po­we gro­zi nam wte­dy, gdy wa­run­ki wy­ko­ny­wa­nia wraz z in­ny­mi ja­kie­goś za­da­nia lub ja­kiejś pra­cy nie sprzy­ja­ją moż­li­wo­ści roz­wa­że­nia in­nych punk­tów wi­dze­nia, wąt­pli­wo­ści i ist­nie­je pre­sja (np. zwią­za­na z cza­sem) na pod­ję­cie waż­nej de­cy­zji. Jak się zda­je, sy­tu­acja na sali roz­praw zde­cy­do­wa­nie sprzy­ja­ła za­ist­nie­niu syn­dro­mu my­śle­nia gru­po­we­go. Ósem­ka pod­kre­śla prze­cież, że obroń­ca nie przy­ło­żył się do spra­wy, pro­ku­ra­tor był bar­dzo sta­now­czy, nikt nie pod­wa­żał ze­znań świad­ków, nie dą­żył do ich pod­wa­że­nia. Dwój­ka i Szóst­ka przy­zna­ją, że o wi­nie oskar­żo­ne­go zo­sta­li prze­ko­na­niu już wła­ści­wie na sa­mym po­cząt­ku pro­ce­su.

Po wy­po­wie­dzi Ósem­ki ko­lej­ni ław­ni­cy nie zo­sta­li do­pusz­cze­ni do gło­su w ra­mach przy­ję­te­go po­rząd­ku ob­rad…

cdn.

Contact Us

We're not around right now. But you can send us an email and we'll get back to you, asap.

Not readable? Change text. captcha txt