Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /home/users/claves01/public_html/domains/criticalthinking.pl/public_html/wp-includes/post-template.php on line 284

Miłość to błąd w rozumowaniu

Max Shulman, Love is a Fallacy

tłum. Magdalena Dreinert, rys. Zuzanna Wicha

 

 

By­łem oso­bą chłod­ną i lo­gicz­ną. By­stry, kal­ku­lu­ją­cy, trzeź­wo my­ślą­cy, wni­kli­wy, prze­bie­gły – oto cały ja. Mój mózg sta­no­wił do­sko­na­le ska­li­bro­wa­ną ma­szy­nę o mocy prąd­ni­cy, pre­cy­zyj­ną jak apa­ra­tu­ra che­mi­ka, ostrą i pe­ne­tru­ją­cą ni­czym skal­pel chi­rur­ga. Po­my­śleć, że był to mózg osiem­na­sto­lat­ka!

Nie­czę­sto zda­rza się, by ktoś tak mło­dy po­sia­dał tak znacz­ny i wy­ra­fi­no­wa­ny in­te­lekt. Weź­my ta­kie­go Pe­teya Bel­low­sa, mo­je­go współ­lo­ka­to­ra w aka­de­mi­ku. Ten sam wiek i po­cho­dze­nie, a jed­nak ciem­ny jak ta­ba­ka w rogu. Cał­kiem sym­pa­tycz­ny gość, nie prze­czę, ale nic spe­cjal­ne­go. Emo­cjo­nal­ny typ. Nie­sta­bil­ny psy­chicz­nie. Po­dat­ny na wpły­wy. Jak­by tego było mało, skoń­czo­ny no­win­karz. Dzie­cię prze­lot­nych tren­dów. Tacy jak on, po­wiedz­my so­bie szcze­rze, sta­no­wią cał­ko­wi­te za­prze­cze­nie zdro­we­go roz­sąd­ku. Da­wać się po­rwać każ­de­go no­we­mu sza­leń­stwu, ja­kie się na­pa­to­czy, od­da­wać się ko­lej­nym idio­ty­zmom tyl­ko dla­te­go, że Wszy­scy Inni To Ro­bią – dla mnie to szczyt bez­myśl­no­ści, naj­czyst­szy de­sty­lat głu­po­ty. Nie­ste­ty, nie we­dług Pe­teya.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia zna­la­złem go roz­cią­gnię­te­go na łóż­ku z wy­ra­zem ta­kie­go cier­pie­nia, że na­tych­miast zdia­gno­zo­wa­łem sil­ny przy­pa­dek za­pa­le­nia wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. – Nie ru­szaj się – po­wie­dzia­łem. – Nie bierz środ­ków na prze­czysz­cze­nie. Za­raz we­zwę le­ka­rza.

Szo­py pra­cze – wy­rzę­ził z wi­docz­nym tru­dem.

– „Szo­py pra­cze?” – spy­ta­łem, za­mie­ra­jąc w pół kro­ku.

– Chcę płaszcz z szo­pów pra­czy – za­szlo­chał.

Do­tar­ło do mnie, że jego pro­blem był nie tyle na­tu­ry fi­zycz­nej, ile psy­chicz­no-umy­sło­wej. – Dla­cze­go chcesz płaszcz z szo­pów?

– Po­wi­nie­nem był wie­dzieć! – za­wył, bi­jąc się po skro­niach. – Po­wi­nie­nem był wie­dzieć, że wró­cą, kie­dy po­wró­cił char­le­ston. Jak ostat­ni kre­tyn wy­da­łem wszyst­ko na pod­ręcz­ni­ki, a te­raz nie mogę spra­wić so­bie płasz­cza z szo­pów!

– Na­praw­dę chcesz mi po­wie­dzieć – za­czą­łem z nie­do­wie­rza­niem – że lu­dzie znów za­czę­li no­sić fu­tra z szo­pów?

– Wszyst­kie Szy­chy Kam­pu­su je no­szą. Gdzieś ty był?

– W bi­blio­te­ce – od­par­łem, przy­wo­łu­jąc miej­sce, któ­re­go Szy­chy Kam­pu­su nie za­szczy­ca­ły swą obec­no­ścią.

Wy­sko­czył z łóż­ka i za­czął gniew­nie prze­mie­rzać po­kój. – Mu­szę mieć płaszcz z szo­pów – oznaj­mił z pa­sją. – Mu­szę!

– Pe­tey, po co? Spójrz na to roz­sąd­nie. Płasz­cze z szo­pów są nie­hi­gie­nicz­ne. Sy­pią się. Śmier­dzą. Za dużo ważą. Są nie­este­tycz­ne. Są?

– Nic nie ro­zu­miesz! – prze­rwał mi z nie­cier­pli­wo­ścią. – To rzecz, któ­rą po pro­stu się robi. Nie chcesz być w głów­nym nur­cie?

– Nie – od­par­łem z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią.

– Cóż, ja chcę – oznaj­mił. – Od­dał­bym wszyst­ko za płaszcz z szo­pów. Wszyst­ko!

Mój umysł, ten in­stru­ment pre­cy­zji, wszedł na naj­wyż­sze ob­ro­ty. – Wszyst­ko? – spy­ta­łem, spo­glą­da­jąc nań ba­daw­czo.

Wszyst­ko – po­twier­dził to­nem po­zba­wio­nym wszel­kiej wąt­pli­wo­ści.

Z uwa­gą mu­ska­łem pod­bró­dek. Tak się skła­da­ło, że wie­dzia­łem, gdzie do­stać płaszcz z szo­pów. Mój oj­ciec po­sia­dał ta­kie wąt­pli­we cudo, jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich; obec­nie spo­czy­wa­ło w ku­frze na pod­da­szu na­sze­go domu. Rów­no­cze­śnie szczę­śli­we zrzą­dze­nie losu spra­wi­ło, że Pe­tey miał coś, cze­go pra­gną­łem ja. Cóż, może nie tyle po­sia­dał to coś, ile ra­czej miał do nie­go pra­wo pierw­szeń­stwa. Mam na my­śli jego dziew­czy­nę, Pol­ly Espy.

Od daw­na po­żą­da­łem Pol­ly Espy. Po­zwo­lę so­bie pod­kre­ślić, że moje pra­gnie­nie wzglę­dem tej mło­dej damy nie było na­tu­ry emo­cjo­nal­nej. Rzecz ja­sna, była dziew­czy­ną zde­cy­do­wa­nie zdol­ną wzbu­dzać emo­cje, lecz ja nie by­łem oso­bą po­zwa­la­ją­cą uczu­ciom na przej­mo­wa­nie kon­tro­li nad umy­słem. Po­żą­da­łem Pol­ly z pro­stej, lo­do­wa­to wy­kal­ku­lo­wa­nej przy­czy­ny o zu­peł­nie in­te­lek­tu­al­nym pod­ło­żu.

By­łem na pierw­szym roku pra­wa. Za parę lat mia­łem roz­po­cząć prak­ty­kę. Do­sko­na­le zda­wa­łem so­bie spra­wę z fak­tu, jak waż­ny ele­ment w ka­rie­rze praw­ni­ka sta­no­wi od­po­wied­nie­go ro­dza­ju żona. Każ­dy, kto coś osią­gnął, nie­mal bez wy­jąt­ku był żo­na­ty z pięk­ną, peł­ną wdzię­ku, in­te­li­gent­ną ko­bie­tą. Z jed­nym istot­nym wy­jąt­kiem, Pol­ly speł­nia­ła wszyst­kie wa­run­ki.

Pięk­na była. Choć jak na ra­zie nie mia­ła cia­ła dru­giej Mon­roe, mia­łem po­czu­cie, że czas uzu­peł­ni bra­ki. Już te­raz wi­dać było od­po­wied­nie za­wiąz­ki.

Peł­na wdzię­ku, a jak­że. Mó­wiąc „peł­na wdzię­ku”, mam na my­śli wszel­kie moż­li­we ła­ski, ja­ki­mi na­tu­ra może ob­da­rzyć ko­bie­tę. No­si­ła się wspa­nia­le, po­sia­da­ła ła­twość by­cia i po­sta­wę sta­no­wią­cą bez­sprzecz­ny do­wód naj­lep­sze­go ro­do­wo­du. Jej ma­nie­ry przy sto­le były spek­ta­klem wy­ra­fi­no­wa­nia. Wi­dzia­łem ją na sto­łów­ce je­dzą­cą spe­cjal­ność sze­fa kuch­ni – ka­nap­kę z pie­cze­nią, so­sem, sie­ka­ny­mi orze­cha­mi i ki­szo­ną ka­pu­stą – bez naj­mniej­szej pla­my na pa­lusz­kach.

In­te­li­gent­na – zde­cy­do­wa­nie nie. W isto­cie na osi by­stro­ści zwra­ca­ła się w stro­nę prze­ciw­ną. Uwa­ża­łem jed­nak, że pod moją pie­czą była w sta­nie zmą­drzeć; w każ­dym ra­zie war­to było spró­bo­wać. W koń­cu ła­twiej ucy­wi­li­zo­wać głu­pią ślicz­not­kę niż upięk­szyć mą­drą brzy­du­lę.

Rysunek 1

– Pe­tey? – za­czą­łem – ko­chasz Pol­ly Espy?

– Uwa­żam, że to faj­na la­ska – od­po­wie­dział – ale nie wiem, czy na­zwał­byś to mi­ło­ścią. A co?

– A je­steś z nią – ba­da­łem da­lej – w sta­łym związ­ku? Ro­zu­miesz, je­steś z nią po sło­wie czy coś w tym sty­lu?

– Nie. Tro­chę ze sobą cho­dzi­my, ale obo­je mamy też inne rand­ki. A co?

– A jest – py­ta­łem – ja­kiś inny osob­nik, do któ­re­go żywi ja­kąś szcze­gól­ną sła­bość?

– Nic o tym nie wiem. A co?

Z sa­tys­fak­cją kiw­ną­łem gło­wą. –In­ny­mi sło­wy, gdy­by nie ty, dro­ga by­ła­by wol­na. Mam ra­cję?

– Chy­ba tak. O co ci cho­dzi?

– O nic, zu­peł­nie o nic – od­par­łem nie­win­nie i wy­ją­łem wa­liz­kę z sza­fy.

Pe­tey za­py­tał: – Do­kąd się wy­bie­rasz?

– Do domu na week­end – wrzu­ci­łem kil­ka rze­czy do tor­by.

– Słu­chaj – po­wie­dział, z na­dzie­ją chwy­ciw­szy mnie za ra­mię – jak bę­dziesz w domu, mógł­byś wy­cią­gnąć tro­chę kasy od swo­je­go sta­re­go i po­ży­czyć mi, że­bym mógł ku­pić so­bie płaszcz z szo­pów?

– Może na­wet wy­kom­bi­nu­ję coś lep­sze­go – rzu­ci­łem z ta­jem­ni­czym mru­gnię­ciem, za­trza­sną­łem wa­liz­kę i wy­sze­dłem.

Rysunek 2

* * *

– Po­patrz – po­wie­dzia­łem do Pe­teya, wró­ciw­szy w po­nie­dzia­łek rano. Otwo­rzy­łem wa­liz­kę i po­ka­za­łem mu to wiel­kie, ku­dła­te, śmier­dzą­ce jak moc­no ze­psu­te tru­chło coś, któ­re mój sza­now­ny ro­dzi­ciel miał na so­bie w 1925, gdy roz­bi­jał się swo­im stutz be­ar­ca­tem.

– Ja cię krę­cę? – w gło­sie Pe­teya po­brzmie­wał na­boż­ny sza­cu­nek. Obie­ma rę­ka­mi wcze­pił się w płaszcz, po czym wtu­lił weń całą twarz. – Ja cię krę­cę! – po­wtó­rzył ja­kieś pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia razy.

– Chcesz go? – spy­ta­łem krót­ko.

– O, tak!!! – za­wył z za­chwy­tem, przy­ci­ska­jąc do sie­bie tłu­ste fu­tro. Za­raz po­tem w jego oczach za­bły­sło coś na kształt po­dej­rze­nia. – Co za to chcesz?

– Two­ją dziew­czy­nę – wy­pa­li­łem bez ogró­dek.

– Pol­ly? – wy­szep­tał ze zgro­zą. – Chcesz Pol­ly?

– Do­kład­nie.

Od­rzu­cił płaszcz da­le­ko od sie­bie. – Ni­gdy – oznaj­mił twar­do.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. – W po­rząd­ku. Nie chcesz być w głów­nym nur­cie? Two­ja spra­wa.

Usia­dłem na krze­śle, uda­jąc, że czy­tam książ­kę, w isto­cie jed­nak ką­tem oka bacz­nie ob­ser­wo­wa­łem Pe­teya. Był czło­wie­kiem roz­dar­tym na dwo­je. Naj­pierw spoj­rzał na płaszcz okiem gło­du­ją­ce­go przed wi­try­ną pie­kar­ni. Za chwi­lę od­wró­cił wzrok i za­ci­snął zęby. Po­tem znów po­pa­trzył na fu­tro, tym ra­zem z jesz­cze więk­szą tę­sk­no­tą wy­pi­sa­ną na twa­rzy wiel­kim zgło­ska­mi. Po­now­nie się od­wró­cił, te­raz ze znacz­nie mniej­szą de­ter­mi­na­cją. Jego gło­wa ob­ra­ca­ła się tam i z po­wro­tem, pra­gnie­nie wzra­sta­ło, wola sła­bła. W koń­cu prze­stał się wier­cić; stał w bez­ru­chu, bez­gło­śnie po­że­ra­jąc wzro­kiem płaszcz pło­ną­cy­mi z po­żą­da­nia ocza­mi.

– W su­mie? To nie tak, że ko­cham Pol­ly czy coś – wy­du­kał beł­ko­tli­wie. – Że je­ste­śmy po sło­wie. Czy coś.

– Słusz­nie – za­mru­cza­łem z apro­ba­tą.

– Kim jest dla mnie Pol­ly albo ja dla Pol­ly?

– Ni­kim – pod­po­wie­dzia­łem.

– To była zwy­czaj­na spra­wa – parę śmi­chów-chi­chów i tyle.

– Przy­mierz ten płaszcz – roz­ka­za­łem.

Po­słu­chał. Fu­tro ster­cza­ło wy­so­ko po­nad jego usza­mi i spły­wa­ło aż na czub­ki pal­ców u stóp. Przy­po­mi­nał stos po­grze­bo­wy pe­łen zde­chłych szo­pów.

– Pa­su­je jak ulał – ucie­szył się.

Pod­nio­słem się z krze­sła. – I co, umo­wa stoi? – spy­ta­łem, wy­cią­ga­jąc doń rękę.

Prze­łknął śli­nę. – Stoi – oświad­czył i uści­snął mi dłoń.

Rysunek 3

* * *

Pierw­szą rand­kę z Pol­ly od­by­łem tego sa­me­go wie­czo­ru. Spo­tka­nie mia­ło cha­rak­ter roz­po­znaw­czy: mu­sia­łem okre­ślić, jak dużo pra­cy będę mu­siał wło­żyć w roz­wi­nię­cie jej mó­zgu do ak­cep­to­wal­ne­go prze­ze mnie po­zio­mu. Naj­pierw po­szli­śmy na ko­la­cję. – Mat­ko, ale pysz­nia­sta wy­żer­ka – po­wie­dzia­ła do mnie, gdy wy­cho­dzi­li­śmy z re­stau­ra­cji. Na­stęp­nie za­bra­łem ją na film. – Mat­ko, to był su­per­a­śny film – oświad­czy­ła, gdy opusz­cza­li­śmy kino. Po­tem od­pro­wa­dzi­łem ją do domu. – Mat­ko, od­lo­to­wo było – pod­su­mo­wa­ła, gdy ży­czy­łem jej do­brej nocy.

Do mo­je­go po­ko­ju wró­ci­łem z cięż­kim ser­cem. Strasz­li­wie za­ni­ży­łem roz­mia­ry za­da­nia, któ­re­go za­mie­rza­łem się pod­jąć. Igno­ran­cja tej dziew­czy­ny była prze­ra­ża­ją­ca. Wtło­cze­nie jej do gło­wy od­po­wied­niej wie­dzy by­ło­by sta­now­czo nie­wy­star­cza­ją­ce. Na do­bry po­czą­tek trze­ba było na­uczyć ją my­śleć. Wiel­ce am­bit­ny pro­jekt – tak am­bit­ny, że po­cząt­ko­wo ku­si­ło mnie, by od­dać ją Pe­tey­owi. Po­tem jed­nak po­my­śla­łem o jej licz­nych wdzię­kach na­tu­ry ana­to­micz­nej, o spo­so­bie, w jaki we­szła do po­ko­ju, oraz jak zgrab­nie po­słu­gi­wa­ła się no­żem i wi­del­cem. Zde­cy­do­wa­łem się pod­jąć wy­zwa­nie.

Po­sta­no­wi­łem po­dejść to tego sys­te­ma­tycz­nie. Za­mie­rza­łem udzie­lić jej kur­su z lo­gi­ki. Tak się szczę­śli­wie skła­da­ło, że jako stu­dent pra­wa, sam bra­łem udział w ta­kich za­ję­ciach i mia­łem do­stęp do ca­łej teo­rii. – Poll – za­czą­łem w dro­dze na na­szą ko­lej­ną rand­kę – dzi­siaj wie­czo­rem wy­bie­rze­my się na Knoll i po­roz­ma­wia­my.

– Ooo, su­per­a­śnie – od­po­wie­dzia­ła. Jed­na rzecz na obro­nę dzier­lat­ki: ze świe­cą szu­kać po­dob­nie zgod­nej i ocho­czej.

Po­szli­śmy na Knoll, ulu­bio­ne miej­sce scha­dzek na kam­pu­sie, i usie­dli­śmy pod sta­rym dę­bem. Spoj­rza­ła na mnie ocze­ku­ją­co. – O czym bę­dzie­my roz­ma­wiać? – spy­ta­ła.

– O lo­gi­ce.

Prze­tra­wiw­szy in­for­ma­cję, po ja­kieś mi­nu­cie zde­cy­do­wa­ła, że po­mysł się jej po­do­ba. – Bom­ba­stycz­nie – oświad­czy­ła.

– Lo­gi­ka – roz­po­czą­łem, od­krztu­sza­jąc z pew­nym za­że­no­wa­niem – to na­uka my­śle­nia. Za­nim bę­dzie­my my­śleć po­praw­nie, mu­si­my na­uczyć się roz­po­zna­wać naj­częst­sze fal­la­cje – błę­dy ro­zu­mo­wa­nia. Tym zaj­mie­my się dzi­siej­sze­go wie­czo­ru.

– Ju-huu! – krzyk­nę­ła ra­do­śnie, z eks­cy­ta­cją klasz­cząc w iry­tu­ją­co uro­czy spo­sób.

Skrzy­wi­łem się, lecz dziel­nie par­łem na­przód. – Za­cznij­my od przyj­rze­nia się fal­la­cji dic­to sim­pli­ci­ter.

– Ja­sne, da­jesz – za­chę­ci­ła, en­tu­zja­stycz­nie trze­po­cząc rzę­sa­mi.

Dic­to sim­pli­ci­ter ozna­cza ar­gu­ment opar­ty na nad­mier­nym uogól­nie­niu. Przy­kła­do­wo: sport jest do­bry. A za­tem wszy­scy po­win­ni upra­wiać sport.

– Ja­sne, że się zga­dzam – oznaj­mi­ła Pol­ly z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią. – No wiesz, sport jest su­per. Ku­masz, roz­wi­ja cia­ło i w ogó­le.

– Pol­ly? – za­czą­łem ła­god­nie – ten ar­gu­ment za­wie­ra błąd. „Sport jest do­bry” to uogól­nie­nie po­zba­wio­ne pod­staw me­ry­to­rycz­nych. Na przy­kład: je­śli masz cho­re ser­ce, sport nie jest do­bry. Jest szko­dli­wy. Wie­lu lu­dziom le­ka­rze za­bra­nia­ją ćwi­czyć. Mu­sisz po­wie­dzieć, że sport za­zwy­czaj jest do­bry. Albo że słu­ży więk­szo­ści lu­dzi. Ina­czej po­peł­niasz dic­to sim­pli­ci­ter. Ro­zu­miesz?

– Nie – przy­zna­ła. — Ale to bom­ba­stycz­ne. Zrób tak jesz­cze raz! Je­dziesz!

– Bę­dzie le­piej, je­że­li prze­sta­niesz zwie­szać mi się z rę­ka­wa – po­wie­dzia­łem, a gdy prze­sta­ła, mó­wi­łem da­lej: – Na­stęp­nie mamy tak zwa­ne po­chop­ne uogól­nie­nie. Słu­chaj uważ­nie: nie znasz fran­cu­skie­go. Pe­tey Bel­lows nie zna fran­cu­skie­go. A za­tem mu­szę przy­znać, że nikt na Uni­wer­sy­te­cie Min­ne­so­ty nie zna fran­cu­skie­go.

– Na­praw­dę?! – Pol­ly była w szo­ku. – Nikt?!

Z tru­dem ukry­łem moje roz­draż­nie­nie. – Pol­ly, to fal­la­cja: błąd ro­zu­mo­wa­nia. Zbyt szyb­ko do­ko­na­li­śmy znacz­ne­go uogól­nie­nia. Mamy zbyt mało prze­sła­nek, by uza­sad­nić taką tezę.

– Znasz wię­cej tych, no, fal­la­cji? – spy­ta­ła na wy­de­chu. – To faj­niej­sze niż ta­niec!

Wal­czy­łem z falą roz­pa­czy. Z tą dziew­czy­ną nie po­su­wa­łem się ani odro­bi­nę na­przód. Nic a nic. Cóż, wy­trwa­łość to moje dru­gie imię. Par­łem na­przód. – Na­stęp­nie mamy post hoc, ergo prop­ter hoc. Po­słu­chaj tego: nie bierz­my Bil­la na pik­nik. Za każ­dym ra­zem, kie­dy z nami je­dzie, pada.

– Znam ko­goś ta­kie­go – oznaj­mi­ła. – Dziew­czy­na z są­siedz­twa – Eula Bec­ker, tak się na­zy­wa. Za­wsze dzia­ła. Za każ­dym ra­zem, kie­dy bie­rze­my ją na pik­nik, to?

– Pol­ly – prze­rwa­łem jej ostro – to błąd ro­zu­mo­wa­nia. Eula Bec­ker nie wy­wo­łu­je desz­czu. Nie ma z nim żad­ne­go związ­ku. Po­peł­niasz post hoc, ergo prop­ter hoc, oskar­ża­jąc o to Eulę Bec­ker.

– To już tak nie zro­bię, se­rio – obie­ca­ła so­len­nie. – Je­steś na mnie wku­rzo­ny?

Wes­tchną­łem. – Nie, Pol­ly.

– Sup­cio, to po­każ mi jesz­cze ja­kieś inne fal­la­cje.

– W po­rząd­ku. Spró­buj­my sprzecz­nych prze­sła­nek.

– Ja­sne, bom­ba – za­ćwier­ka­ła, ra­do­śnie mru­ga­jąc ocza­mi.

Zmarsz­czy­łem brew, ale he­ro­icz­nie par­łem na­przód. – Oto przy­kład sprzecz­nych prze­sła­nek: je­śli Bóg jest wszech­mo­gą­cy, czy jest w sta­nie stwo­rzyć ka­mień tak cięż­ki, że na­wet On nie zdo­ła go unieść?

– No ja­sne – oświad­czy­ła pew­nie.

– Prze­cież je­śli może wszyst­ko, to umie też pod­nieść ka­mień – za­uwa­ży­łem.

– Ano, fakt – po­wie­dzia­ła w za­du­mie. – W ta­kim ra­zie chy­ba nie może stwo­rzyć cze­goś ta­kie­go.

– Ale On jest wszech­mo­gą­cy – przy­po­mnia­łem. – Może wszyst­ko.

Z uwa­gą dra­pa­ła swo­ją ślicz­ną, pu­stą głów­kę. – Kur­czę, nic już nie ro­zu­miem – przy­zna­ła.

– Oczy­wi­ście, że nie ro­zu­miesz. Prze­słan­ki two­rzą­ce wnio­sek są wza­jem­nie sprzecz­ne. Taki wnio­sek nie ma pra­wa bytu. Je­śli ist­nie­je wszech­po­tęż­na siła, nie może ist­nieć obiekt, któ­re­go siła ta nie by­ła­by w sta­nie po­ru­szyć. Je­śli ist­nie­je taki obiekt, nie może ist­nieć siła. Ro­zu­miesz już?

– Opo­wiedz mi jesz­cze, to ta­kie fa­jo­we – po­pro­si­ła en­tu­zja­stycz­nie.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. – Są­dzę, że na dzi­siaj skoń­czy­li­śmy. Te­raz od­pro­wa­dzę cię do domu, upo­rząd­ku­jesz so­bie zdo­by­tą wie­dzę. Na­stęp­na run­da ju­tro wie­czo­rem.

Od­sta­wi­łem ją do żeń­skie­go aka­de­mi­ka, gdzie nie omiesz­ka­ła po­in­for­mo­wać mnie, że mia­ła „su­per­a­śny” wie­czór, i z cięż­kim ser­cem po­wlo­kłem się do swo­je­go po­ko­ju. Pe­tey le­żał roz­wa­lo­ny na swo­im łóż­ku, chra­piąc, płaszcz z szo­pów zwi­nię­ty w jego no­gach ni­czym wiel­ka, ku­dła­ta be­stia. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy go nie zbu­dzić i nie oświad­czyć, że może wziąć so­bie swo­ją dziew­czy­nę z po­wro­tem, dro­ga wol­na. Wy­da­wa­ło się ja­sne, że mój plan był ska­za­ny na nie­po­wo­dze­nie. Dzie­ci­na była po pro­stu cał­ko­wi­cie od­por­na na lo­gi­kę.

Za­raz po­tem jed­nak spoj­rza­łem na spra­wę po­now­nie. Zmar­no­wa­łem już jed­no po­po­łu­dnie; dru­gie nie zro­bi róż­ni­cy. Kto wie? Być może gdzieś głę­bo­ko w wy­ga­słych cze­lu­ściach wul­ka­nu jej umy­słu tli­ły się jesz­cze ja­kieś wą­tłe iskier­ki świa­do­mo­ści. Może był­bym w sta­nie roz­dmu­chać je w praw­dzi­wy pło­mień. Przy­zna­ję, szan­se po­wo­dze­nia były zni­ko­me, jed­nak zde­cy­do­wa­łem się dać jej jesz­cze jed­ną szan­sę.

* * *

Usa­do­wiw­szy się pod dę­bem na­stęp­ne­go wie­czo­ru, ogło­si­łem: – Na­szym pierw­szym błę­dem ro­zu­mo­wa­nia na dziś jest fal­la­cja zwa­na ad mi­se­ri­cor­diam.

Pol­ly za­drża­ła z roz­ko­szą.

Rysunek 4

– Słu­chaj uważ­nie – po­wie­dzia­łem. – Pe­wien czło­wiek ubie­ga się o pra­cę. Kie­dy szef pyta go o kwa­li­fi­ka­cje, od­po­wia­da, że ma żonę i szóst­kę dzie­ci, ona jest bez­bron­ną ka­le­ką, dzie­cia­ki nie mają co na sie­bie wło­żyć, są głod­ne, bose i ob­dar­te, w domu nie ma łó­żek, w piw­ni­cy brak wę­gla, a zbli­ża się zima.

Po obu za­ró­żo­wio­nych po­licz­kach Pol­ly spły­nę­ła łza. – Och, to okrop­ne, okrop­ne – za­łka­ła.

– Tak, to okrop­ne – zgo­dzi­łem się – jed­nak to ża­den ar­gu­ment. Ten czło­wiek nie od­po­wie­dział na py­ta­nie pra­co­daw­cy o kwa­li­fi­ka­cje. Za­miast tego od­wo­łał się do jego współ­czu­cia. Tym sa­mym po­peł­nił ad mi­se­ri­cor­diam. Ro­zu­miesz?

– Masz chu­s­tecz­kę? – po­cią­gnę­ła no­sem.

Bez sło­wa po­da­łem jej chust­kę i sta­ra­łem się zdu­sić w so­bie chęć krzy­ku, pod­czas gdy ona wy­cie­ra­ła swo­je uro­cze ślep­ka. – Na­stęp­nie – pod­ją­łem sta­ran­nie kon­tro­lo­wa­nym to­nem – omó­wi­my fał­szy­wą ana­lo­gię. Oto nasz przy­kład: stu­den­ci pod­czas eg­za­mi­nów po­win­ni mieć do­stęp do pod­ręcz­ni­ków. W koń­cu chi­rur­dzy przy ope­ra­cjach ko­rzy­sta­ją ze zdjęć rent­ge­now­skich, praw­ni­cy w trak­cie pro­ce­su mają no­tat­ki, a cie­śle – pla­ny wzno­szo­nych bu­dyn­ków. A za­tem dla­cze­go nie po­zwo­lić stu­den­tom za­glą­dać do ksią­żek pod­czas te­stów?

– Kur­czę – oznaj­mi­ła en­tu­zja­stycz­nie – to naj­ekstra­śniej­szy po­mysł, jaki sły­sza­łam!

– Pol­ly? – ode­zwa­łem się cierp­ko – ten ar­gu­ment jest cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny sen­su. Le­ka­rze, praw­ni­cy i cie­śle nie pod­cho­dzą do eg­za­mi­nów, by spraw­dzić, ile się na­uczy­li. Stu­den­ci ow­szem. Sy­tu­acje są zu­peł­nie inne, nie mo­żesz na ich pod­sta­wie two­rzyć ana­lo­gii.

– A ja na­dal uwa­żam, że to do­bry po­mysł – oświad­czy­ła Pol­ly.

– Świ­ru­ska – wy­mam­ro­ta­łem pod no­sem. Upar­cie par­łem jed­nak na­przód. – Spró­buj­my może z hi­po­te­zą sprzecz­ną z fak­ta­mi, po­tocz­nie na­zy­wa­nym gdy­ba­niem.

Re­ak­cja Pol­ly: – Brzmi pysz­nie, da­jesz.

– Po­słu­chaj tego: gdy­by Ma­ria Skło­dow­ska-Cu­rie nie zo­sta­wi­ła pły­ty fo­to­gra­ficz­nej w szu­fla­dzie z ka­wał­kiem ura­ni­ni­tu, dzi­siej­szy świat nie znał­by radu.

– Fakt, fakt – Pol­ly po­ki­wa­ła gło­wą. – Wi­dzia­łeś film? Och, po pro­stu mnie roz­wa­lił. Ten Wal­ter Pid­ge­on jest za­bój­czy. Po pro­stu mnie roz­kła­da.

– Je­że­li po­tra­fisz przez mo­ment za­po­mnieć o panu Pid­ge­onie – wy­ce­dzi­łem chłod­no – chciał­bym za­uwa­żyć, że ta wy­po­wiedź za­wie­ra błąd w ro­zu­mo­wa­niu. Może Skło­dow­ska-Cu­rie od­kry­ła­by rad tro­chę póź­niej. Może zro­bił­by to ktoś inny. Mo­gło wy­da­rzyć się mnó­stwo rze­czy. Nie mo­żesz roz­po­cząć ro­zu­mo­wa­nia od nie­praw­dzi­wej hi­po­te­zy i na jej pod­sta­wie wy­cią­gać wspie­ra­ją­cych wnio­sków.

– Wal­ter Pid­ge­on po­wi­nien czę­ściej grać w fil­mach – za­uwa­ży­ła Pol­ly. – Pra­wie już się go nie wi­du­je.

Pod­ją­łem de­cy­zję: jed­na ostat­nia pró­ba. Tyl­ko jed­na. Jest gra­ni­ca, któ­rej śmier­tel­nik prze­kro­czyć nie może. – Na­stęp­na fal­la­cja to tak zwa­ne za­tru­cie stud­ni.

– Ale słod­kie! – za­gul­go­ta­ła ra­do­śnie.

– Dwóch męż­czyzn bie­rze udział w de­ba­cie. Pierw­szy z nich wsta­je i mówi: „Mój prze­ciw­nik to bez­czel­ny kłam­ca, nie moż­na wie­rzyć w ani jed­no jego sło­wo?” Te­raz, Pol­ly, po­myśl uważ­nie. Za­sta­nów się głę­bo­ko. Co jest nie tak?

Ob­ser­wo­wa­łem z uwa­gą, jak w sku­pie­niu marsz­czy­ła swo­ją kre­mo­wą brew. Na­gle, prze­błysk in­te­li­gen­cji – pierw­szy, któ­ry dane mi było u niej zo­ba­czyć – bły­snął w jej oczach.

– To nie w po­rząd­ku – oznaj­mi­ła z obu­rze­niem. – Zu­peł­nie nie w po­rząd­ku. Jaką szan­sę ma ten dru­gi fa­cet, sko­ro ten pierw­szy wy­zy­wa go od kłam­ców, za­nim jesz­cze w ogó­le zdą­żył się ode­zwać?

– Ra­cja! – za­wy­łem w ra­do­snym unie­sie­niu. – Stu­pro­cen­to­wa ra­cja! To nie­uczci­we. Ten pierw­szy za­truł stud­nię, nim kto­kol­wiek zdo­łał się z niej na­pić. Spa­ra­li­żo­wał prze­ciw­ni­ka, za­nim ten za­czął? Pol­ly, je­stem z cie­bie dum­ny.

– Fiu, fiu – za­mru­cza­ła, pło­niąc się z za­do­wo­le­nia.

– Wi­dzisz, moja dro­ga? To wca­le nie są trud­ne rze­czy. Mu­sisz się tyl­ko skon­cen­tro­wać. Myśl – ba­daj – oce­niaj. Chodź, po­wtórz­my to, cze­go się na­uczy­li­śmy.

– Da­jesz – po­wie­dzia­ła, pod­kre­śla­jąc wy­po­wiedź wdzięcz­nym ru­chem dło­ni.

* * *

Uskrzy­dlo­ny wie­dzą, że Pol­ly nie była zu­peł­ną kre­tyn­ką, roz­po­czą­łem dłu­gie, cier­pli­we pod­su­mo­wa­nie wszyst­kie­go, co jej prze­ka­za­łem. Raz po raz przy­ta­cza­łem przy­kła­dy, wy­ja­śnia­łem błę­dy, ku­łem że­la­zo bez chwi­li od­de­chu. Przy­po­mi­na­ło to ko­pa­nie tu­ne­lu. Po­cząt­ko­wo wszyst­ko to było ka­tor­gą, po­tem i mro­kiem. Nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia, kie­dy uj­rzę świa­tło – czy to kie­dy­kol­wiek na­stą­pi – lecz nie pod­da­wa­łem się. Tłu­kłem, szar­pa­łem się, dra­pa­łem – aż wresz­cie me wy­sił­ki zo­sta­ły wy­na­gro­dzo­ne. Wy­chwy­ci­łem sła­by pro­myk świa­tła, a po­tem pro­myk ów już tyl­ko rósł, aż na­resz­cie w tu­nel wla­ło się słoń­ce i na­sta­ła ja­sność.

Za­ję­ło mi to pięć wy­cień­cza­ją­cych wie­czo­rów, ale było war­to. Uczy­ni­łem z Pol­ly lo­gi­ka; na­uczy­łem ją my­śleć. Moja pra­ca zo­sta­ła ukoń­czo­na. Wresz­cie była mnie god­na. Pol­ly Espy – ide­al­na żona dla ide­al­ne­go mnie, od­po­wied­nia go­spo­dy­ni mo­ich licz­nych re­zy­den­cji, przy­kład­na mat­ka mych peł­nych ogła­dy dzie­ci.

Nie moż­na uznać, że nie było we mnie krzty mi­ło­ści dla tej dziew­czy­ny. Wręcz prze­ciw­nie: tak jak Pig­ma­lion ko­chał stwo­rzo­ny przez sie­bie żywy ide­ał ko­bie­ty, ta­kież uczu­cie ży­wi­łem do mo­je­go two­ru. Po­sta­no­wi­łem za­zna­jo­mić ją ze sta­nem mego ser­ca na naj­bliż­szym spo­tka­niu. Nad­szedł czas, by na­sza zna­jo­mość z aka­de­mic­kiej prze­ro­dzi­ła się w tę o pod­ło­żu ro­man­tycz­nym.

– Pol­ly – ode­zwa­łem się uro­czy­ście, gdy znów usie­dli­śmy pod na­szym dę­bem – dzi­siej­sze­go wie­czo­ru nie bę­dzie­my zaj­mo­wać się błę­da­mi ro­zu­mo­wa­nia.

– Ojej – po­wie­dzia­ła z roz­cza­ro­wa­niem.

– Moja dro­ga – pod­ją­łem, ob­da­rza­jąc ją uśmie­chem – spę­dzi­li­śmy ra­zem pięć wie­czo­rów. Do­sko­na­le się do­ga­du­je­my. Ja­snym jest, jak do­brze do sie­bie pa­su­je­my.

– Po­chop­ne uogól­nie­nie – oświad­czy­ła bły­sko­tli­wie.

– Prze­pra­szam bar­dzo?

– Po­chop­ne uogól­nie­nie – po­wtó­rzy­ła. – Jak mo­żesz stwier­dzić, że je­ste­śmy dla sie­bie stwo­rze­ni, na pod­sta­wie mar­nych pię­ciu ran­dek?

Za­śmia­łem się z roz­ba­wie­niem. Dro­gie dzie­cię so­lid­nie od­ro­bi­ło swo­ją lek­cję. – Moja dro­ga – ode­zwa­łem się, wy­ro­zu­mia­le po­kle­pu­jąc wierzch jej dło­ni – pięć ran­dek to dość. Prze­cież nie mu­sisz zjeść ca­łe­go tor­tu, by wie­dzieć, że ci sma­ku­je.

– Fał­szy­wa ana­lo­gia – od­par­ła na­tych­miast. – Nie je­stem tor­tem, tyl­ko dziew­czy­ną.

Rysunek 5

Za­chi­cho­ta­łem z mniej­szym roz­ba­wie­niem. Dro­gie dzie­cię od­ro­bi­ło swo­ją lek­cję zbyt do­brze. Po­sta­no­wi­łem zmie­nić tak­ty­kę. Pro­sta, moc­na, bez­po­śred­nia de­kla­ra­cja mi­ło­ści mu­sia­ła być naj­lep­szym wyj­ściem. Na mo­ment za­mil­kłem, a mój wspa­nia­le roz­wi­nię­ty mózg po­szu­ki­wał naj­wła­ściw­szych słów. Na­stęp­nie roz­po­czą­łem: – Pol­ly, ko­cham cię. Je­steś dla mnie ca­łym świa­tem, księ­ży­cem, gwiaz­da­mi i każ­dą z kon­ste­la­cji w prze­strze­ni ko­smicz­nej. Pro­szę, ko­cha­nie, zo­stań­my ofi­cjal­nie parą: je­śli od­mó­wisz, ży­cie stra­ci sens. Będę mar­nieć w oczach. Prze­sta­nę przyj­mo­wać po­sił­ki. Będę prze­mie­rzać tę nie­go­ścin­ną zie­mię, pu­sto­oki, wy­pra­ny z wszel­kich cie­płych emo­cji wrak czło­wie­ka.

– Ad mi­se­ri­cor­diam – stwier­dzi­ła pew­nie Pol­ly.

Zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ża­den ze mnie Pig­ma­lion: by­łem dok­to­rem Fran­ken­ste­inem, moje mon­strum zaś, uży­wa­jąc ko­lo­kwial­ne­go okre­śle­nia, trzy­ma­ło mnie za mor­dę. Roz­pacz­li­wie wal­czy­łem z za­le­wa­ją­cą mnie falą pa­ni­ki: mu­sia­łem za wszel­ką cenę za­cho­wać zim­ną krew.

– No do­brze, Pol­ly – po­wie­dzia­łem, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu– z całą pew­no­ścią opa­no­wa­łaś fal­la­cje.

– A że­byś wie­dział – zgo­dzi­ła się z en­tu­zja­stycz­nym kiw­nię­ciem gło­wą.

– A kto cię ich na­uczył, Pol­ly?

– Ty.

– To praw­da. A za­tem masz u mnie pe­wien dług, czyż nie, moja dro­ga? Gdy­by nie ja, ni­gdy nie po­zna­ła­byś błę­dów ro­zu­mo­wa­nia.

– Hi­po­te­za sprzecz­na z fak­ta­mi – zri­po­sto­wa­ła na­tych­miast.

Z wy­sił­kiem otar­łem kro­plę potu z czo­ła. – Pol­ly – wy­chry­pia­łem – nie mo­żesz brać tych wszyst­kich rze­czy tak do­słow­nie. Chcę po­wie­dzieć, że to wie­dza książ­ko­wa. Wiesz, że to, cze­go uczą nas w szko­le, ni­jak się ma do praw­dzi­we­go ży­cia.

– Dic­to sim­pli­ci­ter – oznaj­mi­ła, prze­kor­nie gro­żąc mi pal­cem.

To prze­la­ło cza­rę go­ry­czy. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, ry­cząc ni­czym ra­nio­ny ba­wół. – Bę­dziesz ze mną cho­dzić na se­rio czy nie?!

– Nie – od­par­ła spo­koj­nie.

– Dla­cze­go nie?! – za­żą­da­łem od­po­wie­dzi.

– Bo tego po­po­łu­dnia obie­ca­łam Pe­tey­owi Bel­low­so­wi, że ofi­cjal­nie bę­dzie­my parą.

Cof­ną­łem się, chwi­lo­wo spa­ra­li­żo­wa­ny ogro­mem zdra­dy i to­wa­rzy­szą­cej jej nie­sła­wie mej skrom­nej oso­by. Po tym, jak obie­cał, jak za­warł umo­wę, po tym, jak uści­snął mi dłoń! – Drań! – za­wy­łem, ko­piąc wiel­kie bry­ły traw­ni­ka. – Nie mo­żesz z nim cho­dzić, Pol­ly. To kłam­czuch! Oszust! Drań!!!

– Za­tru­cie stud­ni – od­par­ła Pol­ly – i prze­stań wrzesz­czeć. Uwa­żam, że wrzesz­cze­nie też po­win­no być uzna­ne za fal­la­cję.

Z wiel­kim wy­sił­kiem mo­jej że­la­znej woli, zmu­si­łem się do zmia­ny tonu.– Do­brze – po­wie­dzia­łem. – Je­steś już lo­gi­kiem. Spójrz­my na to lo­gicz­nie. Jak mo­żesz przed­kła­dać Pe­teya Bel­low­sa nade mnie? Po­patrz na mnie: bły­sko­tli­wy stu­dent, wy­bit­ny in­te­lek­tu­ali­sta, czło­wiek o wspa­nia­łej przy­szło­ści. Te­raz spójrz na Pe­teya: nie­szko­dli­wy idio­ta, nie­sta­bil­ny psy­chicz­nie ner­wus, gość, któ­ry ni­gdy nie wie, z cze­go bę­dzie żył na­stęp­ne­go dnia. Po­tra­fisz po­dać mi choć je­den lo­gicz­ny po­wód, dla któ­re­go po­win­naś za­cząć ofi­cjal­nie cho­dzić z Pe­tey­em Bel­low­sem?

– Ja­sne – oświad­czy­ła Pol­ly. – Ma płaszcz z szo­pów.

Rysunek 6

 

Contact Us

We're not around right now. But you can send us an email and we'll get back to you, asap.

Not readable? Change text. captcha txt